Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Tak oni tam między sobą rozmawiali, tymczasem zalotnicy na wprost megaronu bawili się dyskami i rzucali oszczepy na ubitej ziemi, zuchwali i butni jak wprzódy. Był czas wieczerzy, ze wszystkich pól, jak zwykle, wracało bydło. Medon, którego zalotnicy najbardziej lubili ze wszystkich heroldów i który im towarzyszył przy uczcie, zwrócił się do nich: - Chłopcy, skoro już wszyscy nacieszyliście się zawodami, chodźcie do domu, byśmy wam podali wieczerzę. Bo niezła to rzecz wieczerza w porę podana. Rzekł, oni usłuchali i poszli. Znalazłszy się w ludnym domostwie złożyli chlajny na krzesłach i tronach, rżnęli duże owce, tłuste kozy, wieprze tuczone, krowę ze stad. A Odys i boski pasterz świń w tym samym czasie wybierali się w drogę ze wsi do miasta. Pierwszy odezwał się pasterz świń, przewodnik mężów: - Tak więc, gościu, chcesz iść do miasta już dzisiaj, jak mój pan przykazał. Co prawda ja bym wolał zostawić ciebie tu jako stróża zagrody, lecz boję się i lękam, żeby mnie on za to nie skarcił: przykra to rzecz, gdy pan łaje. Idźmy więc, już sporo dnia ubyło i prędko nastanie chłód wieczorny. Odpowiadając mu rzekł Odys przemądry: - Rozumiem, pojmuję i myślę tak, jak ty mówisz. Idźmy więc, a ty prowadź do końca. I daj mi kij w miarę przycięty, bo mówicie, że ta droga bardzo śliska. Rzekł i na plecy zarzucił paskudne biesagi, całe w strzępach, związane sznurem, Eumajos zaś dał laskę, której sobie życzył, berło żebracze. I wyszli zostawiając zagrodę na opiece psów i pastuchów. I tak prowadził on do miasta swego pana jako starca i nędznego żebraka o lasce, w lichym na ciele odzieniu. Szli drogą skalistą i byli już blisko grodu, gdy zaleźli się u cembrowanej krynicy, skąd ludzie z miasta czerpią jasną wodę; zrobił ją Itakos i Neritos, i Poliktor. Gaj sokor lubiących wilgoć otaczał ją równym kołem, a z wysokiej skały płynęła zimna woda. Na górze stał ołtarz nimf, na którym wędrowcy składali ofiary. Tam spotkał ich syn Doliosa, Melantios. Pędził kozy, najlepsze ze wszystkich trzód, na wieczerzę dla zalotników. Wiódł ze sobą dwóch pastuchów. Zobaczywszy ich zaczął wymyślać strasznie i podle, aż serce Odyssa zawrzało: - Oto mi teraz na schwał nicpoń nicponia ciągnie: jak to zawsze bóg podobne łączy z podobnym! Gdzież to prowadzisz tego pasibrzucha, nieszczęsny świniopasie, tego uprzykrzonego żebraka, biesiad psowacza? Niejedne odrzwia plecami wycierał, by się dożebrać odpadków - bo nie dla niego kotły i miecze! Dałbyś mi go na stróża obory, do zamiatania stajni, koźlętom by nosił świeże liście i pijąc serwatkę dorabiałby się tłustych lędźwi. Ale kiedy się już do złych rzeczy przyuczył, nie zechce się wziąć do roboty, woli włóczyć się po kraju i żebraniną karmić swój brzuch niesyty. Ale ci powiem coś, co się spełni niechybnie: jeśli on przyjdzie w dom boskiego Odyssa, z rąk mężów posypią się stołki i latać będą koło jego głowy i obijać mu boki. Tak mówiąc przystąpił doń i w swej głupocie wierzgnął go piętą w biodro. Lecz nie zepchnął ze ścieżki. Odys ani drgnął, tylko rozważał, czy rzucić za nim kijem i ducha z niego wypuścić, czy chwycić za nogi i roztrzaskać głowę o ziemię. Lecz opanował się i zniósł to cierpliwie. Jawnie natomiast zgromił go pasterz świń i wznosząc ręce modlił się wielkim głosem: - Nimfy źródlane, córy Dzeusa! Jeśli wam kiedy Odys palił baranie lub koźle udźce okryte tłuszczem, spełnijcie mi to życzenie: niech wróci ten mąż, niech go tu bóstwo sprowadzi. On by ci zdmuchnął tę nadętość, którą z taką pychą obnosisz włócząc się po mieście, gdy twoją trzodę psują nikczemne pastuchy. Ozwał się na to Melantios, koźlarz: - Patrzcie, co on tu mówi, wściekły pies! Wezmę ja go kiedy na okręt czarny o dobrych wiosłach i wywiozę daleko za Itakę, i dużo na nim zarobię. A gdyby Telemacha dziś w domu poraził srebrnołuki Apollon albo go dał w ręce zalotników, zginąłby tak samo jak twój Odys, który gdzieś tam już stracił dzień powrotu. To mówiąc zostawił ich za sobą wolno idących, a sam bardzo prędko zdążał do pańskiego dworu. Wszedł do środka i usiadł wśród zalotników naprzeciw Eurymacha, tego bowiem lubił najbardziej. Ci, którzy usługiwali, postawili przed nim część mięsiwa, a czcigodna klucznica przyniosła chleb do jedzenia. Odys i boski pasterz świń byli już blisko zagrody. Stanęli. Wokół brzmiały dźwięki wydrążonej formingi: to Femios zaczynał swą pieśń. Chwytając pasterza za rękę rzekł Odys: - Eumajosie, to chyba Odyssa jest ten piękny dwór. Łatwo go i wśród wielu rozpoznać. Jak się tu wszystko ze sobą wiąże! A dziedziniec jak się z domem zgadza z tym swoim murem i gzymsami! A podwoje zamczyste! Nikomu bym nie radził ich lekceważyć. Poznaję, że w tym domu wielu gości ucztuje, tłusty dym się unosi, forminga dzwoni, którą bogowie uczynili druhną biesiady. Odpowiadając mu rzekłeś, pasterzu świń, Eumajosie: - Łatwo poznałeś: doprawdy w żadnej rzeczy rozum cię nie zawodzi. Ale zastanówmy się, jak nam postąpić. Albo ty pierwszy wejdź w ten dom ludny i wciśnij się między zalotników, a ja tu zastanę - albo, jeśli wolisz, ty zostań, a ja pójdę naprzód. Lecz nie zwlekaj, żeby cię ktoś z zewnątrz nie spostrzegł, bo uderzy lub wyrzuci. To, proszę cię, rozważ. Odpowiedział mu niezłomny boski Odys: - Rozumiem, pojmuję, sam o tym myślę. Idź naprzód, ja tu zostanę. Razy i pociski mnie nie nowina, a serce mam cierpliwe, bo już niejedno zło zniosłem wśród fal i bitew