Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Jakie one mają długie nogi, jak łatwo przechodzą ponad nami. Patrzcie, doszły już do horyzontu, pod- czas gdy my wciąż brniemy przez błoto. Ilu stuleci potrzebowali- śmy, żeby się nauczyć, że ludzie o innym kolorze skóry niż nasz są tak samo ludzcy jak my, a teraz chcecie, żebyśmy przycisnęli do serca te skrzydlate dzieci, hybrydycznych obi-ludzi i odmieńców. Istoty, które nawet nie wyglądają jak ludzie, mamy nazywać brać- mi i siostrami. -Jestem niewykształconym człowiekiem pracy - odezwał się niespodziewanie Moran. - Nie rozumiem dobrze tego wszystkie- go. Nie mam pojęcia o australopitekach i ewolucji ani o tym, co nazywacie transludzkością czy postludzkością. Wszystko, co znam, to mój lud, mój dom, mój kartel, moja rodzina. Znam mój kraj, moje dzieci. Znam to. - Z pochwy na udzie wyciągnął długi nóż partyzancki. Klinga była piękna. Należał do ludzi, którzy potrafią zadbać o ostrze. Położył nóż na stole. - Powiedzcie, co to wszystko oznacza dla mojej rodziny, moich dzieci, mojego ludu. Po raz pierwszy Gaby poczuła pewien podziw dla Morana. Był Afrykaninem. Mógł patrzeć prosto w oczy Wielkim Ideom, Wiel- kiej Nauce, Wielkim Głupim Obiektom i nie oślepnąć, i zadać tyl- ko jedno pytanie, które miało jakiekolwiek znaczenie: „co ostat- nio zrobiliście dla mnie?" - Bądź wdzięczny za dzieci, które już masz — powiedział spo- kojnie Lucius. -Jeśli wierzysz w jakiegoś boga, módl się za te, któ- re dopiero mają się urodzić, żebyś potrafił je pokochać tak jak te, które już masz. - Mutacje zdarzają się także wśród was - powiedział Jake Aarons. - Tak jak tutaj. Dlatego nie chcieliście zabrać nas do wa- szego miasta. - Tak — potwierdził Lucius. — Oto, co te idee, które ledwie rozumiesz, znaczą dla twojej rodziny, twoich dzieci, twojego ludu, Moranie. Uczcie się od nas, żeby nie zniszczyły was, tak jak niszczą lud Wa-chagga, napuszczając nas wzajemnie na siebie. W moim mieście Kamwanga, w Nanjara, Urusangei i Mrao, także w Ngase- ni i Marangu Gate, zwykliśmy mówić, że zmiany są w Chadze na- turalne, ale nigdy szkodliwe albo niszczące, a te dzieci, które ro- dzą się odmienne, powinny być źródłem radości i dumy tak samo jak normalne. Nie uważamy tego za grzech, wstyd ani znak nieła- ski Boga czy też gniewu duchów. To jest specyfika tego miejsca. - Ale inaczej dzieje się w innych osadach? - Gdy tylko urodzi się takie odmienione dziecko, pozwalają mu umrzeć z zimna. -Jezu - szepnęła Gaby. - Zinstytucjonalizowane dzieciobójstwo — powiedział Jake. - Tak - odrzekł Lucius ponuro. - To niszczy lud Wa-chagga. Budzimy w sobie wzajemnie odrazę. Ludzie z Kibongo nie chcą rozmawiać z ludźmi z Usarangei, ludzie z Marangu i Marangu Ga- te są z tego powodu wrogami. Obawiam się, że niedługo zacznie- my się wzajemnie zabijać. - Dzieci - powiedziała Gaby. - Prosiliśmy rady miast, które są przeciwko nam, żeby pozwo- liły przyjmować odmienione dzieci, ale oni boją się, że hodujemy armię potworów, aby ich zniszczyć. Dlatego chodzimy za mężczy- znami, którzy wynoszą dzieci do lasu. Nie możemy ich przekupić, więc czekamy, aż sobie pójdą i zabieramy noworodki. Ale nie ratu- jemy wszystkich. Nie jesteśmy w stanie wszystkich ocalić. Ufamy, że Chaga jest dla nich łaskawa, tak jak dla innych, którzy powierzają jej swoje życie. Ale to tylko nadzieja, nic więcej. Spośród tych, któ- re ratujemy, podobnie jak spośród naszych własnych, wiele nie przeżywa. Zmiany są zbyt głębokie. Powie pan, że są ofiarami ewo- lucji, panie Montagnard, odmianami, które nie potrafią się przy- stosować i giną. Ja nie umiem być tak pewny siebie. Odsunęła się wisząca w przejściu zasłona z poszycia sterowca. Moran i Sugardaddy chwycili za broń. - Nie potrzebujecie tego - powiedziała postać stojąca w drzwiach. Mówiła kobiecym głosem z silnym akcentem słowiań- skim. - Nie stanowimy dla was zagrożenia, chyba że należycie do tego obozu, który uważa dzieci za obrazę Boga. Niewysoka jasnowłosa biała kobieta ubrana w obcięte wojsko- we spodnie i postrzępiony podkoszulek weszła do długiego poko- ju. Koło jej nóg plątało się dziecko: biała dziewczynka, naga i roz- paczliwie chuda. W brudnej twarzyczce błyszczały oczy zdolne przemienić ukwiał w anioła. Dziecko patrzyło na obce ciała w po- koju i przycisnęło się mocniej do matki. Fałdy skóry pomiędzy nadgarstkami i kostkami były mocno naciągnięte. Pęcherzyki marszczyły się w gęsią skórkę