Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Dom ci buduję, mój synu, większy, piękniejszy, niż umiem, Od piersi mojej oddechu żeby był wyższy i szerszy — Jeśli w nim zechcesz się modlić — niech ci się modli jak w tumie, Jeśli się upić — niech będzie jak za szynkwasem w oberży. I póki życia mi w piersi, będę się trudził, budował, Od zrębów wznosił, od progów dom, co ci po mnie zostanie — Co dzień mozolę się bardzo, co dzień zaczynam od nowa Świat, w którym kiedyś zamieszkasz — twoje doczesne mieszkanie. Strudzony wracam wieczorem, samotnie siadam przy stole I, Riowę dłońmi podparłszy, myślę w ciemnościach do brzasku, O dziada pracach zamierzchłych, ojca daremnym mozole — I świat się w popiół obraca, w garstkę sypkiego piasku. O, nazbyt częstom przechodził jak lekkomyślny przechodzień Tuż obok świata wielkiego, niepomny synowskiej schedy! O, nazbyt długom rozważał: zapach kwiatów w ogrodzie, Uroki słów śpiewających, świeżość zielonej rezedy… Naprzeciw niebios surowych, na wietrze stojąc ogromnym, Który mi piasek mych trudów przesypał z dłoni do dłoni, Pozwalam mijać godzinom. O synu, synu bezdomny. Któż ci obliczy i odda godziny, którem przetrwonił? Przebacz mi czas przetrwoniony, przebacz, żem bawił się w słowa, Żem ci obiecał w dziedzictwie domy, oberże i tumy — Otom już wszystko, co weźmiesz, wymierzył, zważył, zrachował: Garstkę sypkiego popiołu, chwilę ojcowskiej zadumy. Abyś mógł kiedyś wieczorem, samotnie siedząc u stołu, Swa głowę nieutuloną dłońmi podeprzeć obiema I sypkość piasku rozważać i płonność moich mozołów, I własne trudy, mój synu. Synu, którego nie mam. HENRYKA ŁAZOWERTÓWNA (1910—1942) IMIONA ŚWIATA Kiedy miałam szesnaście lat, nasłałam, że świat jest duży, ale go można ująć i słowem powtórzyć, i z człowiekiem zrymować, i w wierszu uwięzić jak słowika — i falę — i księżyc. A potem niby drzewo szumiący się rozrósł i korzenie w me ciało zapuścił; każdy ranek mnie wołał jak daleka podróż, w każdy dzień łza się wplotła — lub uśmiech. Granatowo i srebrnie śpiewały wieczory i w jaśminach moje serce biło — oczy w oczach się topiły jak gwiazdy w jeziorach, gdy odgadłam twe imię: MIŁOŚĆ. Starło się pierwsze imię jak słowa pisane na piasku, a przed drugim, które było: PUSTKA, zamknęłam strwożone oczy. Noc była koło mnie i we mnie, nade mną czas się przetoczył. — aż znów świt nabrzmiał wołaniem, nowego jutra zwiastun. To wtedy, gdy na Radzymińskiej ulicy witały mnie chude dzieci z nogami skrzywionymi przez nędzę, z twarzami, które rzeźbił głód, to wtedy — ciężki od krzywdy, od łez napuchniety świecie, poznałam twe imię: BUNT. Nie umiałam o tym pisać wierszy: jak na wiatr wystawiłam twarz, na ten świat boleśniejszy i twardszy, i szerszy, na ten świat już nie mój — nasz! — O, jakże się rozrosłeś, pchany tysiącem rąk — razem, rażeni! — O. jakże mi okrzepłeś chropowaty od krzyku — chórem, chórem! Stupudowy, uparty kloc, windowali cię wściekle pod górę; ociekałeś żywicą, gdy cię gniewem darli jak żelazem. …Czy to był lęk przed tobą — sękatym, groźnym, ciemnym? Czy to była tylko powszedniość — troska, dom, obowiązki? Zatrzymało mnie coś, wciągnęło jak lej na bagnie grząskim,.. Zatarł się tamten świat — potoczyli go sami — beze mnie. Zatarł się tamten świat — inny nową przypłynął twarzą, bije we mnie jak fala o brzeg podmyty — — O, stubarwny, stukształtny i jeden, który wołasz i który przerażasz, czy potrafię cię nazwać wreszcie, czy nadążę cię pojąć i schwytać?! Wirujesz przed oczami bryłą wielościenną, nocami piersi mi gnieciesz, a kiedy widzę jedną ścianę — na drugiej jest ciemność, a kiedy ujmę jedną krawędź — druga usuwasz przede mną, świecie!… Jakże cię w słowach zawrzeć, jakim cię nazwać imieniem, jakże cię przetłumaczyć na wzrok i słuch, i dotyk, — który jesteś nieruchomy i płynny, który jesteś światłem i cieniem, mniejszy od serca ludzkiego, większy od ludzkiej tęsknoty! Ja jestem tylko człowiek: tyle życia — ile tętna w żyłach, tyle mądrości — ile mózgu pod kopułą czoła; ja jestem tylko człowiek: tyle godzin snu, co nie koi, tyle pracy, która nie cieszy.: Pędu tyle — by aż padać, do ciebie śpiesząc. Siły tyle — żeby powstać, gdy zawołasz. A jeśli życia starczy tylko, by cię przeczuć? Jeśli tęsknota nie rozświetli niewiedzy, w której mnie grążysz? A jeśli mnie do prawdy już nic nie dowlecze? A jeśli cię nazwać nie zdążę?! — Czy to dopiero wtedy, gdy na oczy rozwarte ostatnim zdziwienie® noc opadać pocznie skrzydłem olbrzymim, czy to wtedy pozwolisz rękom stygnącym, na kołdrze drgającym jak cieniej skreślić prawdziwe twe imię?… ODJAZD Za oknami magnolie i pinie. Pod oknami — winorośl i róże. Z okien widać słońce olbrzymie, jak za Alpy rudą głowę nurza. Niebo sine glicynie całuje, głaszcze palce kasztanom… Koło ścieżki — zadumane tuje. Koło drogi — dobrotliwe platany