Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Spowita w resztki ubrania, uniesiona na łóżku, przedstawia piękny widok. Rozbierając się, rozmawiam z nią... Właściwie nie, robię burkliwe i mrukliwe uwagi, które więcej mają wspólnego ze zwierzęcymi obietnicami niż normalną mową. Następnie, klęcząc między jej nogami, stwierdzam, że bez względu na jej protesty, bardzo już ograniczone, ta wiedźma jest gotowa na skonsumowanie. Po spełnieniu siadam przy biurku nago, z piórem w dłoni oraz kartką papieru przed sobą i nie zważając na prośby Marge, zaczynam tworzyć kazanie na jutro. Nigdy dotąd nie czułem się tak uskrzydlony, tak wypełniony potencjałem grzmiących słów. - Ja nic nie powiem - mówi Marge. - Nikomu nie powiem. Tylko wypuść mnie. W półświetle blado połyskują jej piersi, dostarczając mi dalszej inspiracji. Wybieram tekst i przystępuję do krótkiego wstępu. - Przysięgam - mówi Marge i wpada w szloch. Zdesperowany, wzdycham ciężko i odkładam pióro. Na jakiś czas zmuszony jestem odłożyć obowiązki duchowne na rzecz obowiązków kochanka; muszę dokończyć pouczenia dla Marge, wprowadzić ją całą do królestwa zmysłów, rozplątać ten ciemny węzeł w jej piersi, który dopiero zdołałem nieco poluźnić. - Kochanie - mówię do niej, ponownie wchodząc w nią. - To także przeminie. Mimo iż wykręca głowę na boki, okazuje niechęć, to jednak wydaje krzyk satysfakcji, a nie bólu. Nie jest w stanie oszukać mnie. W tych sprawach jestem specjalistą. Na przemian oddaję się kochaniu i pisaniu kazania. Pojmuję to tak, że oba te cele są ze sobą powiązane, a zatem na przemian jeden dodaje mi nowych sił i zapału dla drugiego. Marge próbuje wszelkimi sposobami zanegować swe odczucia, by skłonić mnie do wypuszczenia jej. Przez pewien czas udaje, że jej satysfakcja jest tylko pozorna, sądząc, że skusi mnie tym do rozwiązania jej, nie wiedząc, że ja odczuwam w pełni jej prawdziwą ekstazę, jej absolutne zaangażowanie, jej zachwyt z nałożonych więzów. Pozwalam jej przekonać się, że wcale nie mam zamiaru tylko opowiadać jej o pewnej liczbie egzotycznych praktyk, które opanowałem w burdelu w Corn River, a które są Marge całkowicie obce, ale i przećwiczyć je. A jednak Marge szybko przyswaja je sobie i wycisza się jeszcze bardziej, kontemplując nowo doświadczane odczucia. W tej ciszy ciemna budowla jej sekretnego grzechu zaczyna tracić kształt i ema- nuje z jej ciała i ducha. Do rana staje się ona niczym innym jak jego ucieleśnieniem, a gdybym miał jeszcze godzinę zanim zacznie się nabożeństwo, byłbym w stanie zakończyć dzieło, które rozpocząłem. Na pewno i ona, i dzieło poczeka. Sprawdzam więzy, całuję ją w czoło, spoglądam w jej wpatrzone we mnie oczy, szeroko otwarte, badawcze wobec konieczności rozwikłania najgłębszej tajemnicy jej wnętrza. Są, jak mi się wydaje, trochę nieobecne. Cera ma właściwy kolor, wyjdzie z tego. Tak, ta wiedźma będzie błogosławić me imię w podzięce za tę noc wyzwolenia. O godzinie jedenastej, odświeżony prysznicem, rześki, w świeżo wykrochmalonej sutannie, staję za mahoniowym dziobem gryfa, wpatrując się w zgromadzonych wiernych, wsłuchując się w grzmoty, przyglądając, jak przebijające się przez deszcz światło przenika fragmenty witraży, rzucając na wszystko szary mrok. Moje stado wydaje się podenerwowane, bez wątpienia jest to rezultat długiego namysłu nad słowami, które mam za chwilę wypowiedzieć. Jednakże już wkrótce wszyscy oni będą odprężeni jak nigdy dotąd i uwolnieni z więzów, które panowały nad ich przebiegłymi żądzami. Uśmiecham się, skłaniam głowę, a oni patrzą po sobie nerwowo. Być może, że - podobnie jak ja - przeczuwają pewną bliskość niepomiernej groźby. Wreszcie kładę dłonie na głowie gryfa i rozpoczynam. - Pierwsze czytanie na dzisiaj - mówię - pochodzi z tekstów francuskiego poety i dramatopisarza, Antonim Artauda. Powoduje to ogólne poruszenie. Nie dlatego, by w Fallon znano Artauda i lego kabalistyczne wierzenia, lecz dlatego, że wbrew ich oczekiwaniom zachwiany zostaje zwykły przebieg kazania. - Czyń zło - pisze Artaud. - Czyń zło i popełniaj wiele grzechów. Ale nie czyń zła przeciwko mnie. Nie zostawiam ani sekundy na jakąkolwiek reakcję, niezwłocznie przechodząc do zasadniczej treści kazania. - To bezpośrednie pouczenie mogłoby wydać się stwierdzeniem sprzecznym ze Złotą Zasadą, a faktycznie fiest ono zgodne z samą istotą tej zasady, nadaje jej nowe treści, prawdy odpowiadającej naszym czasom. Bowiem wszyscy jesteśmy złem, czyż nie jest tak? Każdemu zasobowi dobra w nas przeciwstawia się zasób zła, a połączone wzajemnie obie te siły splatają się i zalegają w nas, aż do decydującego momentu, w którym ostatecznie przewagę zyskuje jedna z nich, i tylko ta jedna. Możemy siłą przyzwyczajenia skłaniać się ku dobrym uczynkom, żyć w miłości, grzeszyć znikomo, a jednak przede wszystkim do takiego postępowania skłania nas nie wszechobecne promieniowanie dobra, lecz raczej strach przed uleganiem złu, przed czynieniem zła i poddaniem się mu. Nauczano nas, że aby zapanować nad złem, trzeba je pokonać. Wcale tak nie jest. Pokonywanie zła wykoślawia nas. Stajemy się naczyniami, wypełnionymi stłamszonymi żądzami i potrzebami, które w ciemności rozrastają się i ukorzeniają w mutujących formach. Powszechne poruszenie. Kobiety szepcą między sobą; mężczyźni siedzą wytrąceni z równowagi, nie przejawiając chęci przeciwstawienia się sytuacji twarzą w twarz; dziecko radośnie śmieje się. - W tym miejscu - ciągnę dalej - przytoczyć chcę cytat z maga Aleistera Crowleya: "Róbcie, co tylko chcecie, bo takie fiest prawo". Poruszenie nasila się, ale w ogóle nie zwracam na to uwagi. - Crowley nie nakłaniał nas do gwałcenia i mordowania, do niezgodnych z porządkiem natury czynów