Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Fotograficzna pamięć i pamiętliwość pani prokurator stały się już legendą. Baba rozpozna go przy następ- nej okazji. Sierżant przeklął swojego pecha, ale po cichu. - Lepiej, żeby to było coś ważnego - rzuciła Clare. l obserwowana przez całą grupę, podeszła do szczytu Cesarskich Schodów. Kiwnęła głową chudemu mężczyźnie, który usunął się na bok, i zaczęła schodzić po śliskich stop- niach, aż nadto świadoma, że powinna była włożyć buty na płaskim obcasie. Smród uderzył ją w nozdrza, kiedy dotarła do pierwszego zakrętu schodów. Jak biegunka albo zepsute mięso, l pogar- szał się w miarę, jak zbliżała się do brukowanego nabrzeża. Nic dziwnego, że nikt nie chciał tego ponownie oglądać. Ciała czekające na nią już zgniły, skręcone purpurowe mięso na- brzmiało pod skórą tak napiętą, że niemal pękała. Tłumiąc odruch wymiotny, Clare wyjęła mały sterowany głosem laryngo- fon z kieszeni, polizała jego powierzchnię i przycisnęła do szyi. - Pytanie pierwsze. Po co było ich tutaj wywozić? Łatwiej po prostu przerzucić ciała przez balustradę do rzeki... - Ale ich tutaj nie wywieziono - wtrącił rzężący głos za plecami Clare. - Oni zginęli tutaj. Clare obróciła się na pięcie i ujrzała otyłą, niezgrabną postać w brudnym brązowym płaszczu człapiącą ku niej, ze wzrokiem wbitym w jej sutki, które stwardniały z zimna i odznaczały się pod bluzką. Zaczerwieniła się, pospiesznie otuliła się ciasno płaszczem Diora i zawiązała pasek gniewnym, zamaszystym gestem. Mężczyzna uśmiechnął się drwiąco, po czym ostentacyjnie powrócił do wydłubywania martwych strzępków ciała spod paznokci nożem Opinel z drewnianą rękojeścią, nucąc pod nosem. Coś z Wagnera. Clare miewała już wątpliwą przyjemność pracować z dok- torem Theodore'em Balthusem i wciąż nie mogła uwierzyć, że ten tłusty, niechlujny menel jest czołowym francuskim biegłym sądowym. Szczecina tygodniowego zarostu ledwie ukrywała obwisły podbródek. Beczkowatą klatkę piersiową opinała za ciasna biała koszula z czarnymi obwódkami na kołnierzu i mankietach. Dla dopełnienia obrazu brakowało tylko flaszki denaturatu ukrytej w kieszeni. Ludzie pewnie rzucali mu na ulicy w połowie opróżnione chipy kredytowe. Balthus przycztapał bliżej. - Zgadtem, że zgodzisz się oderwać od mszy dla tej spra- wy, serduszko. Biorąc pod uwagę raczej wykrętne oświad- czenie twojego ministra. - Uśmiechnął się słodko. - Zaskocz mnie - zaproponowała chłodno Clare. - Och, spróbuję... Balthus chwycił ją za ramię i pociągnął do pierwszego cuchnącego trupa. - Popatrz na to! - zawołał, klękając obok ciała, które kiedyś należało do dziewczyny. - Maska - zażądała Clare, nie ruszając się z miejsca. -1 rękawiczki. Z westchnieniem Balthus wyciągnął dwie foliowe paczuszki z kieszeni płaszcza i rzucił w stronę kobiety. Clare rozdarła paczuszki, naciągnęła przezroczyste nano- porowe rękawiczki, a potem zakryła nos i usta chirurgiczną maską CBN. Bez cienia entuzjazmu uklękła obok niego. - Co oni tutaj robili? - zapytała. Balthus tylko na nią spojrzał. Clare zaczerwieniła się. - Ale ta dziewczyna była bogata - zaprotestowała. - Ubra- nie dobrej jakości, buty od Versacego. Co ona z nim robiła? - Była na gigancie - wyjaśnił Balthus. - Może on miał coś, czego chciała, może na odwrót. - Wzruszył ramionami. - Pew- nie narkotyki. No, do roboty... Clare głęboko zaczerpnęła tchu i nachyliła się szybko, żeby przyjrzeć się z bliska twarzy martwej dziewczyny. Nic innego nie mogła zrobić, kiedy porucznik policji i pół tuzina najlep- szych paryskich glin obserwowało ją ze szczytu schodów, wypatrując najdrobniejszych oznak słabości. A jednak natychmiast pożałowała tego gestu. Owionął ją duszący smród. Nawet nanoporowa maska nie mogła do- statecznie szybko odfiltrować molekuł zapachowych. Odór był gorszy niż słodkawo-piżmowa woń świeżego trupa, gorszy nawet niż kwaśny, octowy zaduch ludzkiego ciała zmienione- go w zepsute mięso. To była czysta zgnilizna, tak ohydna, że wnętrzności wywracały się w Clare, kiedy próbowała po- wstrzymać torsje. - Niezbyt przyjemne, co? - zagadnął Balthus. Szybko sięgnął do kieszeni koszuli i znalazł staroświecki japoński skalpel laserowy. Wprawnym ruchem włączył mikrocienki promień tnący i głęboko rozkroil mięśnie na wykręconym ramieniu dziewczyny. - Spójrz - powiedział, wskazując rozcięcie. Ciało w głębi wyglądało na mniej zgniłe. Promień znowu błysnął, bez wysił- ku rozkroił mięsień pod spodem. Tym razem przecięte włókna miały barwę łososioworóżową. - Zwłoki gniją od środka - pouczył ją doktor. - Co za niespodzianka - rzuciła Clare przez zaciśnięte zęby. Nikt nie zostaje prokuratorem, jeżeli nie obejrzy swojej porcji trupów. - Bakterie wewnętrzne i jelitowe - ciągnął spokojnie Bal- thus - wydostają się na zewnątrz, rozkładają ciało po drodze