Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Nie udałem się za czarną kolumną samochodów otoczonych motocyklową asystą, bo z domu naprzeciwko ktoś machał do mnie głośno krzycząc: - Marek, Marek! - Był to Lou Fleming, przyjaciel rzymski z podróży do Meksyku i późniejszych spotkań. Stał w oknie swej redakcyjnej ekspozytury „Los Angeles Time" dzielącej pokoje z rzymską filią „Newsweeka". Tymczasem Polska burzyła się coraz bardziej, a w naszym mieszkaniu krakowskim zbierała się młodzież z gitarami i śpiewała Pieśń konfederatów („Nigdy z królami nie będziem w aliansach") oraz Mury, pochodzenia katalońskiego, adaptowane przez barda Kaczmarskiego. Kochałem ich pieśni o wolności. Atmosfera tych posiadów w Krakowie i napięcie panujące w kraju nie dawały się w ogóle porównać z Zachodem. Także i z Rzymem. Z rozmów z Papieżem wynikało, że jest doskonale zorientowany w sytuacji, że zna polskie nastroje. To chyba w tym okresie byliśmy na kolacji u Ojca Świętego zaproszeni z księdzem Adamem Bonieckim, wtedy korespondentem „Tygodnika Powszechnego". Rozmowa była rzeczowa. Nie orientowałem się w poprzedzających ją wydarzeniach, bo Ojciec Święty nagle nachylił się nad stołem i powiedział Adamowi: - No cóż, księże Adamie, będziemy wydawali polskie „L'Osservatore Romano". Ksiądz Adam potem nie tylko wydawał to pismo, ale był adresatem wiadomości ze świata i Rzymu, klubem wszystkich przyjezdnych i z kraju, i z Zachodu. A w biurach Pontificio Concilio pro Laici opowiadały sobie wtedy bez ustanku sekretarki, jak to Santo Padre przybył do Palazzo San Callisto, by osobiście poznać pracę wszystkich kongregacji, rad i sekretariatów Kurii. - Papież usiadł na moim krześle - opowiadała mi wzruszona sekretarka. Rzym Jana Pawła II w tym czasie to były także polskie seminaria duchowne bądź seminarzyści w różnych kolegiach, głównie polskim na Piazza Remuria. Ale za każdym razem, gdy przebywałem w Świętym Mieście, odwiedzałem też kolegium przy bazylice II Gesu polskich jezuitów. Niedzielnym kościołem w Krakowie była wszak dla mojej rodziny bazylika na ulicy Kopernika, gdzie wszystkie moje dzieci uczyły się katechizmu, otrzymały Pierwszą Komunię Świętą i były bierzmowane. Klerycy polscy w międzynarodowym roju alumnów jezuickich z całego świata tworzyli małą wspólnotę tych, którzy są ciekawi, co dzieje się w kraju. Zatem mieliśmy wspólną Eucharystię, później kolację na sali z selfservisem, a potem nocne Polaków rozmowy. Kardynał Opilio Rossi, przewodniczący PCL, wiedząc, ile radości daje mi rzymska wolność, ofiarował mi wtedy w grudniu na weekend pobyt w Internationale Casa del Clero. Sam tam mieszkał i wielu urzędników Kurii Rzymskiej. Jakież było moje zdumienie (trwające po dziś dzień), gdy mnie portier zaprowadził do apartamentu, na którego portyku widniał włoski napis: „W tym apartamencie mieszkał zawsze, będąc w Rzymie, Kardynał Angelo Giuseppe Roncalli", czyli Jan XXIII. Moje życie stało się dla mnie głębszą jeszcze tajemnicą pogrążoną w czyjejś serdecznej życzliwości. Ten apartament był wyposażony w łazienkę wielkości całego naszego mieszkania w kwaterunkowym bloku w Krakowie, a do tego sypialnia i jeszcze pokój do pracy. Antyczne meble i boazerie... i ja z małą walizką brudnych już koszul. Miałem ze sobą proszek wzięty z domu i prałem to wszystko w wielkiej porcelanowej umywalce. Suszyłem na kaloryferach. Przed snem napuściłem do pełna wody do wanny, by leżąc w pienistych odmętach, móc zastanawiać się, i wczuć w to, co mógł tu rozważać Patriarcha Wenecji z miasta mego patrona, św. Marka Ewangelisty. Dobrze mi było być gościem Kurii Rzymskiej z Archidiecezji Krakowskiej. Skoro jeden z kardynałów kurialnych prosi o pomieszczenie dla amico di papa, a ten prezentuje paszport z Krakowa, to co robi wówczas dobrze wychowana administracja Santa Sedel To, co zrobiła. Jeżeli to była wola Kardynała, którego bardzo lubiliśmy w naszej Radzie, to był to piękny gest. On sam nosił się bardzo skromnie - czarny tużurek, laska lub parasol przewieszony przez rękę. Często odwiedzał znajome, ubogie rodziny po lewej stronie Tybru. , Karaczi-Filipiny-Guam-Japonia-Alaska W lutym 1981 roku wybierałem się znowu w reporterską podróż samolotem Ojca Świętego przez Karaczi na Filipiny, potem przez wyspę Guam do Japonii, a stamtąd via Anchora-na Alasce z powrotem do Rzymu. Dziś, gdy napisany kiedyś tekst niniejszych wspomnień przeglądam i uzupełniam, muszę dokładniej opowiedzieć, co działo się w tym czasie nie w Rzymie, lecz w Krakowie, w Polsce, w moim domu. Szczęśliwie odnalazłem w domowym archiwum również swoje zapiski z kolejnych dni - od 10 stycznia do 16 lutego 1981 roku. Lepiej oddadzą one atmosferę życia publicznego i mojego domu w tamtym niespokojnym czasie aniżeli jakiekolwiek inne wspominki. 10 stycznia. Sobota Kraków pustawy jak w święta. Znikomy ruch uliczny. Stanęła Huta Lenina. Strajk. Chodzi o wywalczenie wolnych od pracy sobót. Rozmyślam o czekającym mnie wyjeździe z Papieżem. Ksiądz Dziwisz dziś wrócił z Krakowa do Rzymu. Był tu na chwilę... 13 stycznia. Wtorek Zebranie krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich poświęcone wyborowi kandydatów do zarządu. Kwestia proporcji „partyjni : bezpartyjni"