Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

W tym przypadku efekt był szczęśliwy dla Denwortha, choć tylko na moment. Po chwili stało się nieprzyjemnie oczywiste, że Turzee nie przyszedł tu sam. Skorzystał z rady Oberona i sprowadził posiłki. W gruncie rzeczy w Cabanavista było skrzatów jak psów. Były rzecz jasna niewidzialne. Jedynie temu wielu gości nocnego klubu zawdzięcza fakt, że nie postradało zmysłów. Turzee najwyraźniej wybrał swych pomocników spośród mętów skrzaciego społeczeństwa — nędznych stworzeń o niskich instynktach, których wyobrażenie dobrej zabawy obejmowało takie czynności jak ubieranie się w obrusy i szaleńcze owiewanie nimi po sali, przy czym wyglądały one jak bezkształtne harpie. Obrus leżący przed Denworthem poderwał się nagle i przybrał kształt skupionej w fałdy postaci, która zawisła przed nim w powietrzu. Ktoś krzyknął. Denworth spokojnie pociągnął kolejny łyk szampana. Rozległo się ciche szczebiotanie i jadowity szepcik Hałaburdy oznajmił: — Cisnąłbym ci to w twarz, gdybyś nie miał na sobie bransolety. Na Nida i Kronosa, pokażę ci, co chciałbym z tobą zrobić. Na nich chłopaki! Odpowiedział mu chór wysokich gwizdów. Goście zaczęli wstawać od stołów, wykrzykując pytania. Kelnerzy biegali w kółko, spoglądając bezradnie na swego szefa — przystojnego, ulizanego faceta, którego życie do tego dnia przebiegało gładko. Był on całkowicie nieprzystosowany do starcia ze skrzatami. Postanowił zapanować nad rodzącą się paniką w ten sposób, że wskoczył na podium dla orkiestry, klasnął w dłonie i zaczął opowiadać wierutne łgarstwa do stojącego przed nim mikrofonu. — Proszę państwa, nic się nie stało — kłapał. — To należy do programu… — Zaskarżymy was! — ryknął rozwścieczony głos dobiegający spod przewróconego stołu. Widać było kilka par wystających spod niego nóg. Butelki z winem zawisły w powietrzu, wylewając swą zawartość na wierzgające rozpaczliwie kończyny. Dwa obrusy unosiły się z trzepotaniem nad całą sceną, zataczając powolne kręgi. Goście siedzący przy pobliskich stołach wpatrywali się w to zafascynowani. Jednakże uspokajający ton głosu głównego kelnera przyniósł pewne rezultaty. Wszyscy stopniowo zwrócili wzrok ku mężczyźnie stojącemu na podium. Mimo niesamowitych, unoszących się w powietrzu jak ptaki obrusów, wyglądało, że będzie można zapanować nad sytuacją. Nagle jednak mikrofon zaczął się kołysać. Niemal niezauważalnie przechylił się w lewo. Główny kelner przesunął się w ślad za nim. Potem z powrotem, tym razem w prawo. I jeszcze raz. Nawiedzony mikrofon zataczał stopniowo coraz większe łuki. Nękany tym konferansjer kołysał się razem z nim w sposób przywodzący na myśl zahipnotyzowaną kobrę. Wszelkie korzyści płynące z jego przemowy zostały zmarnowane przez to niewytłumaczalne zachowanie. Gdy mikrofon wzbił się nagle w powietrze, główny kelner odchylił głowę do tyłu i wydał z siebie kilka nieartykułowanych krzyków, wykonując przy tym rozpaczliwe gesty. Wreszcie poddał się. W tym cholernym lokalu straszyło i nie mógł więcej na to poradzić. Zrobił, co mógł. Najwyraźniej to nie wystarczyło, zwłaszcza że mikrofon uwolnił się szarpnięciem od przewodu i zaczął ścigać głównego kelnera uciekającego w stronę orkiestry, której części składowe rozpierzchły się we wszystkich kierunkach na podobieństwo rozszerzającego się wszechświata. Jedynie nieliczni zauważyli scenę rozgrywającą się na podium, wystarczająco wiele działo się bowiem pomiędzy stołami. Tylko jeden z nich pozostał na miejscu. Pozostałe zostały przewrócone lub kręciły się szaleńczo wokół, pośród tłukącego się szkła i pobrzękującej zastawy. Słabe oświetlenie przyczyniało się znacznie do wzmożenia efektu. Ponieważ szalejące skrzaty były niewidzialne, naturalne było, że niektórzy z gości winili za wszystko najbliżej znajdujących się ludzi, w wyniku czego wybuchło kilka interesujących walk. W nieunikniony sposób rozszerzyły się one na pozostałych… Denworth zajrzał pod stół. Włosy Mary Bushwalter wróciły do normalnego wyglądu, choć kobieta nie odzyskała jeszcze świadomości. Co do reszty, obok Denwortha przeleciał z trzepotaniem obrus i złośliwy głosik wyszeptał. — Fajnie, co, ty szczurze? Denworth podniósł się z westchnieniem i wytarł delikatnie usta serwetką. Przedostał się ku drzwiom, omijając kłębowiska walczących ze sobą ciał. Ponieważ szatniarka zniknęła, sam odszukał swój płaszcz i kapelusz, po czym wyszedł na zewnątrz i złapał taksówkę. Rozległy się syreny wozów policyjnych, lecz tumult dobiegający z Cabanavista z tajemniczych przyczyn stał się cichszy. Denworth podał swój adres domowy. Był znużony. Magia okazała się bardziej męcząca, niż sobie wyobrażał. Podczas jazdy przez spokojne ulice rozsiadł się wygodnie na siedzeniu i zapalił papierosa. — Turzee? — zapytał cicho. — Jestem — odezwał się dość przerażający szepcik skrzata. — Widzisz, nie możesz przede mną uciec. — Czy jesteś sam? — Jak na razie. Jednakże jednym skinieniem dłoni mogę wezwać całą kupę kolegów. Czy mam to zrobić? — Szkoda fatygi — odparł Denworth rozsądnym tonem. — Nie jestem głupi. Chciałeś wyprowadzić mnie z równowagi tą rozróbą w Cabanavista. Sam widzisz, że nic z tego. — Też coś! — Ponieważ nie możesz mi nic zrobić bezpośrednio, próbujesz działać pośrednio. Zapomniałeś jednak o jednym. Nikt na świecie nic mnie nie obchodzi. — Co za gnida — stwierdził Turzee. — Pomyśleć, że muszę kochać takiego śmierdziela jak ty! Denworth uśmiechnął się. — Każ Waylandowi Smithowi, żeby zrobił dla ciebie drugą bransoletę. Pomyślałeś o tym? — Nie może tego zrobić — wyjaśnił Hałaburda. — Prawo zezwala na jedną pieczęć rocznie. Nie mogę czekać. Festiwal nadejdzie szybciej. A może pożyczyłbyś mi pieczęć na jego okres? Potem ci ją zwrócę. Denworth nie raczył odpowiedzieć. W taksówce zapadła cisza. Wreszcie Turzee ją przerwał. — Czy lubisz być złym? — zapytał, jak się wydawało, całkowicie szczerze. Denworth roześmiał się. — To względne pojęcie… na Boga! Ciekawe, jaki masz iloraz inteligencji, Turzee. — Trzysta we wtorki i czwartki — odparł skrzat ze smutkiem. — W piątki sześćdziesiąt trzy. To naturalne. Wydaje ci się, że jesteś bardzo bystry, co? — Może. Na pewno nie jestem głupi. — Tak ci się zdaje. Istnieje pewna równowaga. Ludzki świat nie powinien wchodzić w kontakt z pozostałymi. Ziemska logika jest dostosowana do panującego tu wzorca