Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Chyba byłem lekko rozgoryczony. Tuż nade mną przelatywały pociągi, leżałem w wysokiej trawie, na wilgotnej, rozgrzanej ziemi, pod przymkniętymi powiekami tańczyły czerwone koła, blask słońca, dotykającego koron niskich drzew, nie miał jeszcze tego ostrego tonu, jakim nasyca lipcowe upały, rozleniwiał, obezwładniał, poczułem senność. Przepełniało mnie dotkliwe uczucie niespełnienia, patrzyłem na siebie, jak na kogoś, kogo sam nie znałem, i ten ktoś wyzwolony we mnie przez pierwszą porażkę, wydawał mi się śmieszny i obcy, jakby stworzony po to, aby odwiedzał miejsca, w których zaprzepaścił swoje szansę, i napełniał je płaczliwymi wspomnieniami. Hanka widziała tę różnicę, nie wiem, czy w nią uwierzyła. Za często potrzebowałem opieki, pewnie dlatego, że przedtem nie potrzebowałem jej wcale. 0 tej samej godzinie nadeszły krowy, patrzyłem na pastuchów spod przymrużonych powiek, tak samo zły, jak wtedy, gotów do bójki, ale tym razem nie dostarczyli powodu, przegnali krowy dalej. To obecność kobiety tak ich podniecała. 1 znowu leżałem, wracały do mnie jakieś strzępki zdań, fragmenty rozmów, pogmatwane obrazy: rumowisko na szynach, twarze prokuratora i Rosnera w świetle lampki stojącej na biurku, niskie chmury za oknem, muszę wypełnić nakaz zatrzymania, mówił jeden, nasze biuro jest czyste, mówił drugi. Wyczekałem prawie do zmroku i żeby zamknąć cykl pojechałem w kierunku wiaduktu, okrążyłem dom i odszukałem okno Skoczka. Ogarnęło mnie podniecenie, okno było oświetlone, przez chwilę zdawało mi się, że wystarczy zastukać do drzwi, a otworzy 109 1 Hanka z tą swoją nieobecną/twarzą, zobaczyłem jakieś cienie, ktoś wieszał obraź na ścianie, w mieszkaniu urządzali się nowi lokatorzy. Wróciłem do miasta, zatrzymałem się przed biblioteką, postawiłem skuter przy krawężniku, a sam usiadłem na balustradce, blisko schodów. Niebo przede mną rozjaśnione było światłem centralnych ulic, tutaj tliły się w pajęczynowatym mroku ogniki gazowych latarni, czasem przejechał samochód, czasem przeszedł ktoś chodnikiem, potem słychać było zamierający odgłos jego kroków. Nie wiem, jak długo siedziałem. W pewnej chwili dobiegł do mnie przeciągły jęk zawiasów, uchyliła się brama biblioteki, to nie Hanka, wychodzili ostatni czytelnicy, pewnie zamykano czytelnię. Ale od tego momentu patrzyłem już pilnie w kierunku bramy, byłem pewien, że zaraz zobaczę Hankę. Wyszła po kwadransie, ale nie sama. Szedł z nią jakiś mężczyzna, wstałem i byłbym podszedł, gdybym nie usłyszał, że się śmieje. To oczywiście nic nie znaczyło, ale byłem rozstrojony przez to samotne popołudnie, popełniłem więc następny błąd. Usiadłem znowu, patrzyłem, jak odchodzą, stają na przystanku autobusowym, miałem pełną świadomość własnej głupoty i nie potrafiłem ruszyć się z miejsca, trwało to parę minut, wreszcie nadjechał autobus, wsiedli oboje. To nie była zazdrość, nie umiem tego nazwać. Po prostu przepełniało mnie uczucie zawodu, widziałem przypadkowo, z boku, fragment życia Hanki, fragment, w którym nie brałem udziału; jeszcze przed dwoma tygodniami wracała tak co dzień o różnych porach, ktoś ją odprowadzał, tak jak teraz ja odprowadzam, i te dwie płaszczyzny zaszły na siebie w czasie i zbudziło się we mnie podejrzenie, że to, co uważałem za 110 swój udział w życiu Hanki, jest może tylko pozorem, a teraz przypadkowo zobaczyłem ten nurt prawdziwy, który płynie bez mojej wiedzy, jak przed dwoma tygodniami, jak zawsze. Wskoczyłem na skuter, pojechałem krótszą drogą, zatrzymałem się przy chodniku, poza zasięgiem światła latarni, o kilkadziesiąt metrów od domu Hanki, pełen drażniącej ciekawości, jak odbędzie się jej wejście do domu, pożegnanie z człowiekiem, który jest z nią zamiast mnie. Nie czekałem długo. Nadeszli z głębi ulicy, prowadził ją pod rękę, no i cóż z tego, powiedziałem sobie. Stanęli przed furtką, potem rozeszli się i wtedy pomyślałem, że stoję za blisko, mogli mnie widzieć. Wprowadziłem skuter do ogródka, zastukałem do drzwi. Otworzył je profesor. Zaprosił mnie do gabinetu i długo mówił o błędach językowych, jakie znalazły się w reportażu z pracy jego katedry, zamieszczonym w dzisiejszej gazecie. Potakiwałem cierpliwie, zdaje się w niezbyt odpowiednich miejscach, bo profesor powtarzał całe zdania po dwa razy i upewniał się, czy rozumiem. Byłem bliski rozpaczy, kiedy weszła Hanka. Nie zdziwiła się, kiedy mnie zobaczyła. Zjedliśmy kolację, potem przeszliśmy z Hanką do jej pokoju, a profesor przeglądał u siebie akwarele Skoczka. — Długo czekałeś? — spytała Hanka. — Gdzie? — Tu, pod domem. Chciałeś sprawdzić, z kim wracam? Wzruszyłem tylko ramionami i poczułem, że się czerwienię. Nie powinna pytać tym tonem. I nagle, nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie, że przy kolacji przez cały czas milczała, kiedy opowiadałem o zakończeniu śledztwa w sprawie wiaduktu. Nie zauważyłem 111 tego wtedy, oplatany życzlhyym zainteresowaniem profesora, zresztą to, co najważniejsze, chciałem jej powiedzieć dopiero teraz/kiedy zostaliśmy sami. I nie powiedziałem nic. —• Nie posądzaj mnie o nielojalność — mówiła Hanka — nawet nie przypuszczasz, ile można zniszczyć, kiedy się nie rozumie własnego postępowania. A kiedyśmy się żegnali, profesor rzekł machając mi przed nosem obrazkiem Skoczka: — Poczciwy Ignacy malował zawsze ten sam kawałek pola i kilka drzew w głębi. Myślał pewnie, że choć raz uda mu się zrobić to dobrze. Pomyłka! Pomyłka! Nic nie zrobi się dobrze, jeżeli się nie zna swoich możliwości