Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Szczególniej ta piosen- ka hawajska, jaką tańczył z miss Simons. Była bardzo ładna, taka jak jego tancerka, ale równie jak ona nie miała sensu. Bolesław przez cały czas wyładowywania fortepia- nu nie pokazywał się. Zamknął się widać w swoim pokoju i nie chciał nawet patrzeć na gorszący instrument. Noc była bardzo ciepła i Staś nie myślał o bracie. Grając piosenki bardzo pospolite odczuwał ból tej czarnej nocy i jej strach. Nie chciał na razie nic wiedzieć o humorze Bole- sława. Tymczasem Bolesław po pewnym czasie wszedł z dużym hałasem, narobił naprawdę wrzawy, przeszedłszy się tam i z powrotem po pokoju Stasia, wreszcie usiadł na łóżku i Staś widział, że targa brodę. Po chwili dopiero powiedział: — Wiesz, ten twój fortepian i całe twoje granie robi mi przykrość. Ty się zupełnie nie orientujesz, że jesteś w domu żałoby. 89 — Rok już minął — powiedział Staś nie przerywając gry i słowa te jego brzmiały jak początek ballady, deklamacyj- nie i barwnie. Bolesław wstrząsnął się: — Ta muzyka przeraźliwie mnie denerwuje. — Mnie także — powiedział Staś i przerwał granie. — Wywołuje przede mną świat, do którego nigdy nie wrócę i którego naprawdę nigdy nie zaznałem. Patrzyłem na to wszystko z okna pokoju, przez szybki widziałem jakieś rzeczy, które byłyby piękne, gdybym mógł ich dotknąć. Ale nie dotknąłem i nie dotknę.To jest niby szkło, niby coś z kruchego lodu... Słuchaj, Bólu — powiedział nagle poważ- nie —ja widzę, że się ty nie orientujesz w jednej rzeczy. Nie wiesz, dlaczego ja tu przyjechałem. — Jak to dlaczego? — Ja wiem, że moja wesołość i moja muzyka drażnią ciebie, ale pozwól mi na to jeszcze. Widzisz, ja przyjecha- łem tutaj nie na bardzo długo... W mojej chorobie przed ostatnim stadium następuje zazwyczaj polepszenie. Trwa ono parę tygodni. Ten czas lekarze wyzyskują na to, aby wysłać takiego pacjenta gdziekolwiek bądź, do domu lub na wieś, prywatnie, aby nie umarł w sanatorium. Moja po- prawa zaczyna już mijać. Ja cię bardzo przepraszam, mój drogi, ale ja na to nic nie mogę poradzić. Chciałbym — uśmiechnął się — ale nie mogę... I dlatego nie bardzo mi się sprzeciwiaj. Ja przyjechałem do ciebie umrzeć. Bolesław tkwił nieruchomo w ciemności, ale Staś nie patrzył na niego: wciąż go fascynowała ciemna noc za otwartymi oknami i myślał o miss Simons, i żałował, że nie zakochał się w niej, i nucił hawajską piosenkę. — Dlaczego nie ma u was słowików? — zapytał po chwili. — Były... ale widać już przestały śpiewać. Bolesław wstał z łóżka i przeszedł się po pokoju. Ale teraz krok jego był spokojniejszy i cichszy, jak gdyby starał 90 się stąpać ostrożnie. Zbliżał się parę razy w stronę Stasia i patrzał uważnie na jego twarz bielejącą w mroku, skupio- ną, niby oderwaną od ziemi. Ale brat nie zwracał na niego uwagi, jakaś wewnętrzna pieśń drgała w jego chorych płucach. Potem dopiero powiedział: — Widzisz, to wtedy bywa, kiedy przechodzi z płuc na kiszki... Bolesław bez słowa wyszedł z pokoju i zniknął na werandzie. IV Lato rozpoczęło się szczególnie piękne. Dnie nie nadto upalne kończyły się gorącymi wieczorami i noc przychodzi- ła spokojna, cicha i pieszczotliwa. Bolesław w dalszym ciągu bardzo mało sypiał. Wyznanie brata nie zbudowało pomiędzy nimi mostu porozumienia. Przeciwnie, czuli się jeszcze bardziej skrępowani, kiedy zasiadali do wspólnego jedzenia. Bolesław z niepokojem spoglądał na Stasia, ale na twarzy brata nie spostrzegał żadnych oznak posuwającej się choroby. Począł już nawet myśleć, że to, co mu Staś powiedział, wylęgło się w jego chorobliwej imaginacji. Staś dużo grał, pisywał listy — a po południu zwykle Bolesław spostrzegał go z Olą, przechadzającego się pomiędzy bia- łymi drzewami brzeziny. Gdy wieczorami Staś wracał do domu, Bolesław z kolei bezsenny i zwątpiały błąkał się pomiędzy grobem żony a sczerniałymi budynkami leśni- czówki i „podwórza". Przechodził czasami koło mieszkania służby i zawsze dolatywały go stamtąd śmiechy i wesołe głosy. Chociaż do najbliższej wsi było bardzo daleko, jed- nak do Maliny przychodził zawsze któryś ze znajomych chłopców. Czasem, zwłaszcza w sobotę lub niedzielę, było ich kilku i Bolesław, uciekając od fortepianu Stasia, wpadał w orbitę harmonijki ręcznej, na której wygrywał jeden z tych wielbicieli. Po pewnym czasie Bolesław zaczął przy- 91 stawać gdzieś w okolicach tego mieszkania i słuchać tych śmiechów i tego grania. O ile drażniły go piosenki hawajs- kie, które tak cichutko wygrywał Staś, o tyle głośne i mono- tonne dźwięki harmonii zaczęły mu sprawiać przyjemność. Sama prymitywność tych piosenek przenikała mu do serca. Nie mógł powiedzieć, aby granie to przekształcało się w jakiś beznadziejny smutek