Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jestem i nie jestem. Jestem, bo okazało się, że klucz do tajemnicy tkwi w leżącym na samym wierzchu dodatku do tajemnicy. A nie jestem, bo zasada, że dobry horror zawiera odpowiedzi na sprawy zasadnicze: na naturę zła, diabelstwa i tamtego świata -w moim thrillerze sprawdziła się jak złoto. III Grający z Lwem Nikołajewiczem Tołstojem w szachy ziemianin przypominał pewnego kierowcę z Akademii Górniczo-Hutniczej. Widzieliśmy go raz w życiu i choć i ja, i matka, i pozostali domownicy zapamiętaliśmy dobrze jego wyczyny - jego twarz i wygląd zewnętrzny zatarły się zupełnie. I oto teraz, po trzech latach wgapiania się w fotografię, na jej powierzchnię wypływał ten sam -wypisz, wymaluj - dobrotliwy, a w istocie faryzejski uśmiech; to samo wysokie, przechodzące w łysinę czoło; ten sam niechlujny i zmierzwiony zarost. Byłem w domu. Prawda leżała na wierzchu. Najciemniej było pod latarnią. Miałem do opowiedzenia jedną z podstawowych i przez krótki czas często wspominaną historię rodzinną. Na wskroś - na dodatek - szachową historię rodzinną. Wspominaną często, ale krótko, bo rychło się okazało, że wszyscy wolą te nie do końca zrozumiałe wydarzenia sprzed - dziś już - przeszło czterdziestu lat zapomnieć. 103 Jak na inżyniera Akademii Górniczo-Hutniczej ojciec stanowczo zbyt często przepadał bez wieści. Zawsze jednak wracał i nie ma co ukrywać: marne były to powroty. Zawsze na gazie, zawsze w poniewierce i zawsze z tą samą śpiewką, że mianowicie do białego rana grał z kolegami w ping-ponga. Kiedy jednak stracił się podczas przeprowadzki do Krakowa, sprawa wyglądała groźnie. Po raz pierwszy byliśmy pewni, że nie żyje. Był upalny sierpień 1962 roku, miałem dziesięć lat i byłem w apogeum wszelkich możliwości. Po kilkunastu miesiącach nieprzerwanego grania w piłkę stałem się wytrawnym napastnikiem. W grubym notatniku w zielonej oprawie, który dostałem na urodziny, pisałem powieść złodziejsko-miłosną. W przeczuciu nie wiadomo jakiej tajemnicy łaziłem za pewną dziwacznie odzianą wczasowiczką. Prawie każdej nocy śniły mi się wielkie przeloty nad ziemią i zapierające dech lądowania w żółtej trawie. Kochałem Claudię Cardinale i - jak prawdziwemu mężczyźnie przystało - wisiała mi jej wzajemność. Od jesieni mieliśmy zamieszkać w Krakowie i każdy dzień tego lata miał smak rzeczy ostatecznych. Ojciec zamówił u majstra Sztwiertni regały, które w krakowskim mieszkaniu miały zająć całą ścianę, wiszącą szafkę kuchenną i specjalny stolik do gry w szachy. - Jaki stolik do gry w szachy? - załamywała ręce matka. - Jaki stolik do gry w szachy? Przecież wstyd coś takiego zamawiać! Majster Sztwiertnia to jest poważny rzemieślnik! On nie będzie żadnych dziwolągów robił! Po co stolik do szachów! - krzyczała matka. - Na normalnym stole grać nie można? - Nie można - odpowiadał głucho ojciec. - Ty jesteś Newton! - Matka wznosiła wzrok ku niebiosom. - Ty jesteś wielki uczony Izaak Newton! 104 Chyba po raz setny, bo okazji nie brakowało, przytaczała anegdotę o sir Izaaku Newtonie, który - podobno -znużony ciągłym otwieraniem drzwi łażącej tam i z powrotem kocicy z kociętami, kazał nad progiem wyciąć dwa otwory: duży dla kocicy i mniejszy dla kociąt; tak jakby - zachłystywała się - małe koty przez wielką dziurę nie dawały rady przeleźć! Newton! Istny Izaak Newton! A w ogóle, to kiedy będziecie grać w te szachy? Kiedy? Jak ciebie nigdy w domu nie ma. - W niedzielę - odpowiadał butnie ojciec i matka kapitulowała, i spoglądała w kierunku babki Pechowej, jakby u niej szukając pociechy i zrozumienia. Babka, ile razy o stoliku szachowym słyszała, tyle razy wzdrygała się, jakby o diabelstwie w sensie ścisłym była mowa; nie żegnała się, nie czyniła znaku krzyża, bo u nas na co dzień tego nie ma; ale z rozpaczą machała ręką i natychmiast, z miejsca, w którym akurat stała, ruszała biegiem, jakby rzucała się do panicznej ucieczki, gdzie oczy poniosą, i po paru krokach nagle się zatrzymywała, i spoglądała ukradkiem na starego, czy aby się nie opamiętał, i widząc, że się nie opamiętał, nadawała rysom wyraz, który mówił: Pójdź precz, szatanie! Dziadek uśmiechał się pod wąsem, chichotał z cicha, śmiał się w głębi duszy. Cieszył go nie tyle szachowy stolik sam w sobie, ile popłoch, w który za sprawą tego sprzętu wpadały kobiety. Ale i on po pewnym czasie tracił rezon, markotniał, odciągał ojca na bok i perswadował: - Zastanów się, Józefie. Jednak się zastanów. Sam, jak wiesz, uwielbiam szachy, ale po co przesadzać. Gramy w szachy, ale nie jesteśmy szachistami. Wszyscy, prawie wszyscy w domu grają, ale nasz dom nie jest domem szachistów. Tym bardziej nie jest domem szachistów--profesjonalistów, szachistów-hazardzistów czy szachi- 105 stów-nałogowców. Gramy tak, jak Pan Bóg przykazał: w niedzielne popołudnia, w długie zimowe wieczory, przy świętach. I gramy takimi, jak On przykazał, szachami i na takiej, jaka Jemu się podoba, szachownicy. Po co ci więcej, Józefie? Po co ci ten stolik szachowy? - Żeby na nim grywać w szachy - odpowiadał głucho ojciec. - Żeby na nim grywać w szachy w Krakowie. W niedzielne popołudnia. W długie zimowe wieczory i przy świętach