Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Hej! Gdzie tak pędzicie? — krzyknął za nimi Fujudi w ich języku. Lecz oni ani słówkiem nie odpowiedzieli, obłędni, milczący, i nie zważając na nic dokoła, sunęli jak szaleńcy, aż woda wysoko tryskała. Uciekali od nas. — Powariowali czy co? — zdumiałem się. — Nawet nas się boją? — Boją się: to dzicy! — rzucił Arasybo pogardliwie. — Dzicy z moczarów! — Powiedz im szybko, kto my jesteśmy! — nakazałem Fuju-diemu. Indianin zwinął ręce w trąbkę i gromko zakrzyknął: — My przyjaciele! Płyniemy do Kaiiwy ratować Oronapiego od Akawojów! Akawoje przed nami!... My swoi! Stójcie! Wezwanie rozniosło się daleko i wszyscy Warraułowie musieli je słyszeć, ale przeszło one bez najmniejszego wrażenia. Przeciwnie: pierzchający jeszcze zapalczywiej wiosłowali. Warraułowie na trzech pozostałych itaubach, widząc paniczną ucieczkę tamtych, zerwali się, by tak samo dać drapaka. Zmykali jak przed dżumą. Jedno było tylko na to wytłumaczenie, że strach zamroczył jeńcom rozum. Gdy tak czmychali, przypominając spłoszone stado lękliwych małpiszonów, coraz więcej Arawaków zaczęło z nich śmiać się. W końcu zbiegów odprowadzała istna burza wesołości i donośne, pogardliwe okrzyki, powtarzane za Fujudim: — Tchórze! Tchó-rze! Żałowałem jeno tego, że Warraułowie uwozili ze sobą kilka cennych rusznic, nieużytecznych w ich łapskach. Gałę zajście z Akawojami trwało mniej więcej pół godziny i na szczęście niewiele wyrządziło nam strat w ludziach: mieliśmy tylko jednego poległego, a kilku lżej rannych po opatrzeniu mogło dalej brać udział we wszelkiej pracy. Prąd rzeki rwał wciąż wartko. Ruszyliśmy żywo. Do zachodu słońca były trzy godziny, do Kaiiwy było czterdzieści mil. 22 — Orinoko 337 44. Puma i małpy Kilkadziesiąt uderzeń wioseł oddaliło nas od miejsca walki o jakie pół mili. Kto oglądał się za siebie, mógł snadnie dostrzec War-raułów, którzy, zemknąwszy ku środkowi rzeki, tam zatrzymali się, jak gdyby dla narady. Następnie dokonywali osobliwej czynności: liczni wioślarze przesiadali z jednej itauby na drugą. Po tej zmianie trzy łodzie ruszyły dalej w stronę drugiego brzegu, czwarta natomiast zawróciła ku nam. Po szybkich błyskach wioseł, w których odbijało się słońce, widzieliśmy, że zależało im na rychłym dogonieniu nas. — Czegóż oni chcą? — rzucił Fujudi pytanie urągliwym głosem. — Może poniewczasie nam podziękować? Albo nas przeprosić? — Wydaje mi się — odrzekłem — żeś niedaleko prawdy. — To trzeba im ułatwić. Zwolnijmy biegu! — Oj, co to, to nie! Niech się wysilą i pokażą, co umieją... Więc płynęliśmy dalej, jak gdyby to był wyścig. Wygląd puszczy widziałnie dla oka ulegał zmianie. Coraz mniej było na brzegu suchej ziemi, coraz więcej moczarów. Cała kraina przekształcała się w jedno bagnisko, przerywane zaledwie tu i ówdzie suchymi kępami, a puszcza, jak okiem sięgnąć wyrastała z wody. A przecież nie była mniej gęsta ni mniej bujna. Im bliżej morza, tym obficiej występowały cudaczne drzewa, które Pedro nazywał mangrowami. Korzenie ich wystawały wysoko ponad mułem i dopiero tam w powietrzu łączyły się w pień, co wyglądało niesamowicie, jakoby drzewa stały na długich szczudłach. Gdy czasem dla skrócenia drogi wypadało nam zupełnie blisko podpłynąć do brzegu, owe korzenie, powykręcane w najdziwaczniejszych łamańcach jakby w bólu, sprawiały wrażenie zjaw nie z tej ziemi. Były to w istocie twory nie ziemi, lecz obrzydłych mokradeł. Człowiek, wnikający wzrokiem w tę niezgłębioną gęstwę dziwactw i jakoby widm, mimo woli się wstrząsał i rozglądał, azali nie wychynie tu zaraz jakoweś upiorne straszydło. Żyły w pobliżu mangrowowego lasu wielkie wod- 333 ne ssaki apia, zwane przez Hiszpanów także krowami wodnymi, ale innych bestii nie widzieliśmy. Zależnie od przypływów i odpływów dalekiego wciąż morza woda tu wzbierała i opadała, wszędzie obnażając bagniste trzęsawiska. Człowiek opuszczający tutaj łódź od razu by zagrzązł po pachy w lepkim błocie i już żywy nie wyszedł bez pomocy. Aka-woje, uciekający do brzegu, daleko by nie uszli. W wartkim prądzie uwiosłowaliśmy przez dwie godziny kilka mil, potem nurt zaczął słabnąć. Przez cały ten czas itauba Warra-ułów ścigała nas uparcie i przybliżyła się na odległość mniejszą niż milę. Byliśmy ciekawi, z jaką do nas sprawą tak im się śpieszyło, mimo to nie ustawaliśmy w biegu ani na chwilę. Przy sterze zmienialiśmy się co pół godziny, a gdy kolej przyszła na Pedra, chłopak, jedną ręką trzymając wiosło sterowe, drugą rozłożył przed sobą mapę, jaką zawsze miał przy sobie. 0 ile mu pozwalało sterowanie, pilnie w niej się zagłębiał. Potem zawołał do mnie, że chciałby mi coś pokazać na mapie. — Coś ważnego? — niechętnie odwróciłem się od wiosła. — Myślę, Janie, że warto zobaczyć — odrzekł Pedro przytłumionym, jak zwykle u niego, głosem. — Może później, na postoju? ¦—¦ O nie! — sprzeciwił się łagodnie, acz żywo. — Musisz zaraz zobaczyć! Odłożyłem wiosło i przysunąłem się do niego marszcząc brwi, że mi przerywa pracę. — Wkrótce, to jest dwie, trzy mile dalej — zaczął tłumaczyć wskazując na mapę — główny nurt rzeki, którym płyniemy, zatacza łuk ku północy, potem wraca znów na południe, a tam właśnie leży Kaiiwa