Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Przeniesiono samolot patrolowy i wstawiono go do wnętrza olbrzymiego transportowca, a potem włożono do niego mocno związanego Tolnepa. - Tam jest mnóstwo samolotów - powiedział kopilot Jonnie'ego. - Atakujący bazę Szkoci musieli spowodować jakąś eksplozję w jej wnętrzu. Musiał to być wybuch gazu do oddychania - kawałki rozwalonych kopuł pokrywają ponad pięć akrów powierzchni. Nie martwili się już o wysadzenie w powietrze składu amunicji i paliwa. Hangary znajdują się na niższym poziomie. Jest w nich osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt samolotów bojowych. Niektóre są osmolone, ale wydaje się, że wszystko z nimi w porządku. Jest też mnóstwo czołgów i broni. I Bóg jeden tylko wie, dlaczego jest tam około pięćdziesięciu takich transportowców rudy. I kilkanaście warsztatów i materiałów magazynowych. Wygląda na to, że wysyłali stąd bardzo dużo boksytu. Nie ma żywych Psychlosów. Jonnie zdecydował się. Przeszedł do swego samolotu i przełączył radio na kanał planetarny. Wywołał amerykańską bazę Dunneldeena. - Nie wiedziałeś, że mam piętnaście córek. Muszę je pilnie wydać za mąż. - Zrozumiałem - odparł Dunneldeen i przerwał połączenie. Jonnie wiedział, że otrzyma piętnastu pilotów, może nawet nie w pełni wyszkolonych, ale w ciągu najbliższych dziesięciu, dwunastu godzin. Dunneldeen wiedział, gdzie Jonnie się obecnie znajdował. Przyjęcie powitalne zaczęło się dopiero rozkręcać. Ludzie otrząsnęli się już z szoku. Serwowano posiłki. Przechodzący obok Jonnie'ego ludzie uśmiechali się doń serdecznie: Dwa samoloty eskorty krążyły w powietrzu. Samolot Jonnie'ego i trzeci samolot eskorty znajdowały się na ziemi w gotowości do alarmowego startu. Nadszedł wieczór i udało im się nazbierać dostatecznie dużo drewna, by rozpalić ognisko. Ale na ekranach wizyjnych krążących na niebie samolotów w każdej chwili mógł się ukazać wrogi statek kosmiczny. Wygłaszali przemówienia. Wielokrotnie wyrażali Jonnie'emu swą wdzięczność i zapewniali go, że jest mile widzianym gościem. A potem przyszła kolej na Jonnie'ego. Po jego jednej stronie stanął Koordynator, mówiący po chińsku, a po drugiej mnich, który znał również język Sherpów. Jonnie musiał przemawiać po angielsku do mówiącego po chińsku Koordynatora i w psychlo do mnicha, który musiał to przełożyć na język Sherpów czy na tybetański, czy jak się on tam nazywał, co zabierało trochę czasu. Po paru sympatycznych replikach na ich przemówienia, Jonnie przystąpił od razu do sedna rzeczy. - Nie mogę was tu zostawić - powiedział i pokazał ręką .na niebo. - A wy nie możecie zostawić nikogo z waszych domowników. Och, na pewno się z tym zgadzali! Jonnie popatrzył na oświetlone płomieniami ogniska twarze ludzi siedzących w różnych grupach plemiennych. - Zimno w tych górach! Wszyscy byli co do tego zgodni, zwłaszcza Chińczycy. - I, oczywiście, nie ma zbyt wiele żywności. Och, miał absolutną rację! Lord Jonnie był bardzo spostrzegawczy i dojrzał, jak chude były ich dzieci. - Ale możecie mi pomóc pokonać Psychlosów - być może na zawsze - gdyby tu wrócili i tych cudzoziemców na niebie. Było tak cicho, że można byłoby usłyszeć nawet odgłos spadającego płatka śniegu. Jonnie myślał, że go nie zrozumieli. Już otwierał usta, by to powtórzyć jeszcze raz. I wtedy ten karny tłum stał się nagle niezdyscyplinowany. Zapomniano o zasadach dobrego wychowania. Wszyscy runęli do przodu. Zaczęli się tłoczyć tak blisko Jonnie'ego, że aż musiał wstać. Tylko jedno pytanie huczało wokół niego co najmniej w trzech językach: - Jak? Jak możemy ci pomóc? Ci pobici ludzie, te obdarte, zagłodzone resztki wielkich niegdyś narodów nawet nie marzyły, że mogą być bardzo wartościowe