Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Jake, nie wiem, co powiedzieć... Czuję się taka zakłopotana i wstyd mi... - Nie pleć bzdur. Jeśli ktokolwiek miałby się wstydzić czy odczuwać zakłopotanie, to raczej ja. Nie rozumiem, jak mogłem być tak naiwny, by sądzić, że skomplikowany problem da się rozwiązać w równie prosty sposób. Masz - podał mi papierosa i wdział marynarkę. Włożyłam papierosa do ust, lecz nie byłam w stanie się zaciągnąć. Czułam się zagubiona, nie wiedziałam, co robić. Na szczęście Jake nie pozostał bezczynny, posadził mnie obok siebie na sofie i objął, kiedy się przysunęłam, szukając u niego oparcia. Paliliśmy na zmianę. Po chwili zdobyłam się na odwagę i spytałam: - Bardzo jesteś zły? - Nie. Rozczarowany, owszem, w końcu jestem tylko człowiekiem. Ale nie zły. A jak tam z to- bą? Czujesz się lepiej czy gorzej? - Nie jestem pewna. Wszystko się tak poplątało. Czy można czuć się lepiej, narobiwszy takiego zamieszania? Właściwie w tej chwili powinnam się zupełnie załamać! Roześmiał się. - Żałuję, że tak nie jest! Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż pocieszanie cię. A te- raz powiedz, o co naprawdę chodzi. Nie uważasz, że mam prawo wiedzieć Powiedziałam mu wszystko. Zajęło to sporo czasu. Potem Carraway przyniósł nam kanapki i kawę. Nie miałam apetytu, ale Jake się uparł, zjadłam więc pół kanapki z kurczakiem. Kawa była mocna i w końcu poczułam się lepiej. - Pomysł, że ślub Vicky z Sebastianem uzdrowi sytuację, jest nader interesujący - mówił Jake - wątpię jednak, czy słuszny. Wstrząs musiałby być o wiele silniejszy, by usadzić Neila z powrotem na właściwych torach. - Co masz na myśli? - To, że stracił poczucie proporcji, nie uważasz? Jego hierarchia ważności legła w gruzach. Człowiek zrównoważony zrozumiałby, że dopóki ma ciebie, jego bezpłodność jest bez znaczenia. Bo- że, gdybym ja miał taką żonę... ale nie odbiegajmy od tematu. Neilowi trzeba jasno uświadomić, co w życiu jest naprawdę istotne, choć przyznam się, że nie wiem, jak to zrobić. Był u psychiatry? - Nie, skądże! - odparłam zaskoczona. - Nigdy by mu to do głowy nie przyszło! To ja byłam u dwóch czy trzech psychiatrów, ale... - Ty? Na Boga, przecież ty jesteś normalna! - Jake odstawił filiżankę, strzepnął okruszek z rę- kawa i wstał. - Muszę już iść, inaczej Amy zrobi mi awanturę, jak tylko wejdę do domu. Posłuchaj, kochana, musimy się jeszcze spotkać. Zwykle pracuję do wpół do siódmej lub siódmej, ale przynajm- niej raz w tygodniu staram się wyjść z banku o piątej. Który dzień tygodnia najbardziej by ci odpo- wiadał? - Czy ja wiem... Do tego czasu Korneliusz wróci już z Chicago. - Wcale nie sugeruję, że mamy się spotykać tutaj! Mam apartament za Wschodnią Pięćdziesiątą. Umówmy się tam za tydzień od dzisiaj. - No cóż, bardzo chętnie, ale... - Będziemy tylko rozmawiać. To wszystko, czego ci na razie potrzeba. - Ale czy to będzie w porządku wobec ciebie? - A dlaczego nie? Czy byłoby uczciwiej wobec któregokolwiek z nas, gdybym nalegał, żebyś poszła ze mną do łóżka, skoro marzysz wyłącznie o tym, żeby pójść do łóżka z kim innym? Zdaje ci się, że sprawiłoby mi to większą przyjemność niż tobie? - Nie czekając na odpowiedź, zapisał mi adres swojego mieszkania i zdjął jeden klucz z kółka, które wyjął z kieszeni. - W holu jest portier - dodał. - Jeśli cię zatrzyma, powiedz, że przyszłaś do pana Straussa. Wzięłam klucz i starannie zawinęłam go w chusteczkę z adresem. Idąc z nim do drzwi, miałam ochotę powiedzieć mu jeszcze tyle różnych rzeczy, lecz nie potrafiłam znaleźć właściwych słów. Na- wet zwyczajne "dziękuję" i "do widzenia" sprawiało mi kłopot. W holu lokaj otworzył drzwi wejściowe, a u stóp schodów pojawił się Carraway. Zatrzymaliś- my się z Jakiem niczym para aktorów w początkowej scenie debiutanckiego spektaklu. - Dobranoc, Alicjo. Dzięki za kawę i kanapki. - Ależ nie ma za co, Jake. Dobranoc - odparłam uprzejmie i stanęłam na schodach patrząc, jak jego samochód roztapia się w mroku. 2 - Do pana Straussa - oznajmiłam tydzień później umundurowanemu portierowi w nowoczesnym budynku mieszkalnym na Pięćdziesiątej Czwartej Wschodniej. Portier najwyraźniej nie uznał mojej wizyty za zdarzenie godne uwagi. Z uśmiechem wskazał mi windy i powiedział: - Numer 6 D, proszę pani. Usiłując zachowywać się tak, jak gdybym codziennie spotykała się z panem Straussem w jego mieszkaniu, weszłam do windy i nacisnęłam guzik, zastanawiając się, ile kobiet trzymało w rękach klucz, który właśnie wyjęłam z torebki. Jake nagle wydał mi się niedostępny, odgrodzony ode mnie la- tami pozamałżeńskich doświadczeń. Bez wątpienia zainteresował się mną tylko dzięki temu, że sta- nowiłam dla niego większe wyzwanie niż łatwe zdobycze, do których zdążył się już przyzwyczaić. Głęboko przygnębiona włożyłam klucz do zamka i otworzyłam drzwi. - Jake? - zawołałam niepewnie. Nie było odpowiedzi. Zamknęłam drzwi i na palcach przeszłam przez niewielki przedpokój do przestronnego salonu. Na ogromnym perskim dywanie stały długie niskie sofy obite tkaniną w kolorze złamanej purpury, usiane pękatymi gęsto wyszywanymi poduszkami z tego samego materiału co grube eleganckie zasło- ny