Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
– Co się stanie z nami? – zapytała. – Z nami? Nie jesteśmy ze sobą związani. – Z tymi, którzy zostaną w mieście? – poprawiła się. Z kobietami. – Nie wiem – rzekł Przyjaciel. – Nie obchodzi mnie to. – Jesteś bydlakiem, mój przyjacielu – rzuciła głośno. – Nie. Ja nic nie udaję. Nie udaję, że idę walczyć o sprawiedliwość, nie udaję, że wrócę... – To wszystko jest niesamowite – prawie ze śmiechem powiedziała Liza i usiadła koło niego na łóżku. Zaczęli się kochać. Szybko i prawie mechanicznie... Dochodziło południe. Niesamowite południe XXI wieku. Tego dnia Gazeta donosiła, że wojna będzie konwencjonalna. Okopy, biała broń, konie. Jak trzysta lat temu. Wrogiem był każdy naród, wrogami byli wszyscy. To była wojna o przetrwanie, o żywność. Mała Ziemia nie wyżywi już wszystkich. Staje się coraz bardziej skąpa. Dochodził wieczór. Niesamowity wieczór XXI wieku. Liza miała swą tajemnicę. Pamiętała dom, niewidzialny dla ludzi. Dom, – w którym mieszkał Piotr. Ten dom, który przypominał głowę kobiety pośrodku starego ogrodu. Znała drogę. Postanowiła tam pojechać. Długo myślała, zanim zapytała Przyjaciela: – Pojedziemy tam? – Przestań, opowiadasz mi od roku tę bajkę. – To nie bajka, uwierz mi. Ten dom istnieje. – Nie ma Lasu Arsyjskiego. Nieba, Piekła, Troi... – Pojadę sama – wstała i stanęła przed nim. – Do widzenia, Przyjacielu. Oczy jej błysnęły, oddychała szybko. Nerwowo pakowała rzeczy. Jechać! Już, natychmiast. Do Piotra, do niego. Szybciej. Po pół godzinie była ubrana. Zjechała windą. Ciągnęła za sobą ciężką walizkę. W jej samochodzie siedział Przyjaciel. – Pojedziemy razem – powiedział nie patrząc na nią. Pochylił się nad kierownicą. – Dobrze, zabiorę cię – odparła. Spojrzał na nią z uśmiechem. – Kochasz tego Piotra, prawda? – Chyba nie – zaśmiała się. Życie kocham... Zapalił silnik. Włożył rękawiczki. – W którą stronę? – zapytał z ironicznym uśmiechem. – Do kościoła, na placu Krzyży, tam skręcisz w bulwar. Potem nad morzem – jeden dzień jazdy. Aż zobaczymy mgłę. Stamtąd nie będzie już daleko. Przyjaciel przestał się uśmiechać. W jednej chwili zniknął ironiczny uśmiech. Zapalił reflektory, włączył wycieraczki. Poruszał wargami, jakby się modlił. Liza zasnęła z tyłu samochodu. Spała spokojnie, oddychała równo. Przyjaciel pomyślał, że i jemu udziela się ten spokój. Uśmiechnął się nawet do siebie. Zostawili za sobą kościół, miasto. Jechali z coraz większą szybkością drogą, którą wskazała Liza. Gołębiarz rozpił się na całego. Alkoholu w mieście nie brakowało. Filip czytał codziennie z uporem maniaka czterostronicowy tekst. Siadał kilka razy do fortepianu, ale trzaskał klapą po paru minutach. Lecz od kilku dni stał się spokojniejszy, nawet radosny. Gołębiarz często odwiedzał muzyka i jadł u niego. Chodził po zakupy do wydzielonych sklepów i przynosił pełne siatki. Któregoś dnia nie przyszedł w ogóle. Filip poszedł go szukać. Przy fontannie, gdzie zbierały się gołębie, też go nie było. Zaczął się denerwować, potem był wściekły, później zaczął się bać. Przechodząc obok małej kawiarni, gdzie dawano tylko zbożową kawę, zatrzymał się. Przez szybę dostrzegł starego, śpiewającego z tłumem chudych i pijanych ludzi... Stary był ogolony, ubrany w czerń. Stał z kielichem na stole i obiecywał żarcie. – Wszyscy będziecie jedli. Moja głowa. Ty będziesz jadł, i ty – wyliczał. – Mówcie do mnie – mistrzu! – krzyczał na całe gardło. – Najpierw nakarmię was, a potem dopiero ptaki. – Chodźmy stąd! – O, Filip. Pij, Filipie! – krzyknął na widok muzyka. – Chodźmy. Wziął starego na plecy i wyszedł szybko. W domu położył go do łóżka, a sam zasunął firanki. Gołębiarz podniósł się na łokciu. Gdy Filip odwrócił się, bezszelestnie dotarł do okna i nagłym ruchem odsunął zasłony. – Co robisz? – Filipie, trochę powietrza i słońca... – Nie ma słońca, jest noc. Co ci strzeliło do głowy? – To mój najważniejszy dzień. Musisz mnie zrozumieć. Dziś napisałem testament. Wszystko sobie obmyśliłem. Będzie wesoło. Filip położył go do łóżka. Przyniósł stołek i siadł naprzeciwko... – Stary, posłuchaj. Wiesz przecież, gdzie możemy uciec... – Do Piotra, do jego domu. – Tak. – Ja nie wiem, po co. Niewiele mi już zostało, psiakrew. Ale ty jedź, dyrygencie. – Posłuchaj mnie – Filip pochylił się nad Gołębiarzem. – Pojedziemy tam razem. Skończę pracę i wyjadę. Przez ten czas zostaniesz tutaj. Musi ci odrosnąć broda. Nie możesz się pokazywać na ulicy. Gołębiarz siadł na łóżku i skubał dwa włosy na brodzie, które zdążyły mu urosnąć. – Po co ci to? Po co to piszesz? Uciekaj do Piotra! – Nie – odparł Filip. – Nie? – prawie krzyknął stary. – Nie. Będę dyrygował. Tylko słowa hymnu będą inne... Napisałem coś... Gołębiarz wytrzeźwiał zupełnie. Porwał się nagle z łóżka. – Nie rób tego. Nie zdążysz uciec. Pisz, idioto, hymn wojny, a jeśli nie, uciekaj dzisiaj. – Czekam całe życie na taką chwilę, w której będę mógł... – Ty, głupi, nie wymyty artysto! Nie denerwuj mnie swoją sztuką. Wyjdź na ulicę i zobacz, jak palą Gershwina, Dickensa, Saroyana... Bradbury się pomylił tylko o 27 stopni Farenheita. Słyszysz? Jesteś wielki i głupi, Filipie. – Zagram jeden koncert i ucieknę, przyrzekam ci – mówił szybko Filip. Długo trwała rozmowa starego z muzykiem. Gołębiarz klął na czym świat stoi, Filip albo milczał, albo grał. Stary miał rację, ale go nie przekonał. Wystarczyłby przecież jeden człowiek w Filharmonii, który by powiedział gdzie trzeba, co się dzieje na próbach. Kto, poza tym, zgodzi się grać wiedząc, czym to grozi? Podobno Filip znalazł takich muzyków i podobno przyrzekł wziąć całą odpowiedzialność na siebie. To ukazywało jego sytuację, w jeszcze gorszym świetle. Stała się w końcu tak groźna, że Gołębiarz przeniósł się na stałe do swojego mieszkania. Przestał odwiedzać Filipa. Unikał go, nie otwierał swoich drzwi. Po tygodniu sam zastukał do niego. Filip wstał od fortepianu, otworzył. Stary wbiegł do pokoju i kazał zamknąć drzwi na klucz. Wyszedł właśnie na ulicę i zdawało mu się, że ktoś za nim szedł. Tych piechurów nazywano „Krypteją”. Więc jeszcze go szukali. – Nie powinieneś wychodzić. Upiłeś się pewnie, jak zwykle? – zapytał starego. Gołębiarz przytaknął cicho i zaczął sam do siebie gadać. Filip próbował mu przerwać. Stary mówił o tym swoim koledze, sprzed pięciu laty, który za dużo wiedział i który musiał odejść. Trząsł się cały, pił dużymi łykami. – Tacy sami przyjdą po ciebie, po mnie – powtarzał co jakiś czas. Filip obserwował ulicę zza firanki. Uspokojony położył Gołębiarza w drugim pokoju. Sam zasiadł przy instrumencie, ale nie mógł grać. Zgasił światło, otworzył okno. Było ciepło. Leżał słysząc oddech starego. Nagle przy lampie poruszyła się ćma. Frunęła, dotknęła czoła Filipa zimnymi skrzydłami. Drgnął niespokojnie z obrzydzenia. Ćma usiadła na pościeli i nie poruszyła się więcej. Filip nie mógł zasnąć. Przypomniał sobie Piotra i jego Annę, Łabędzia... Rozmawiał z nimi w myślach, obiecywał, że przyjedzie do nich na zawsze, ale jeszcze nie... Potem zobaczył przed sobą tamtego reportera. Jeśli powiecie, że zrobiła to „Krypteja”, zaprzeczę wam głośno