Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Oni pierwsi puchli z głodu. Mój ojciec zaczął palić w fajce słomę i trociny z poduszki. Był wysokim, barczystym mężczyzną i głód bardzo mu dokuczał; jego dzienna racja była taka jak moja, a ja też byłem bardzo głodny. Mama przychodziła czasem do naszego baraku i przynosiła mu kawałek swojego chleba, ale ojciec nie chciał brać od niej jedzenia. Pewnego dnia, jeszcze w roku 1943, na rannym apelu, który teraz odbywał się już codziennie, oznajmiono nam, że nazajutrz przyjdzie do nas na inspekcję komendant obozu Adolf Haas. Cały dzień myliśmy podłogi i sprzątaliśmy baraki. Latryna też została umyta i rozlano lizol, który nie tylko dezynfekował, ale też zabijał wszystkie inne zapachy swoją ostrą, dominującą wonią. Przypominało mi to nasze bunkry podczas akcji w getcie tarnowskim. Komendant Haas i inni oficerowie oglądali baraki, zadawali pytania i nawet słuchali próśb naszego lagerältestera o zwiększenie racji żywnościowych i opału. Haas nic nie odpowiadał, tylko kiwał głową. Przechadzali się i rozmawiali ze sobą. Stałem niedaleko i w pewnej chwili zobaczyłem w mojej fantazji wszystkich tych oficerów SS na platformie — nagich i nieżywych. Obraz był tak wyraźny, że musiałem zebrać całą siłę woli, aby powrócić do rzeczywistości. Przechodząc obok pryczy mojego ojca, Haas zauważył powieszone na niej dwa portrety, które ojciec namalował pastelami na papierze. Stanął przed nimi i zaczął je oglądać, a po chwili zapytał, kto je wykonał. Odpowiedzialny za barak wskazał na mojego ojca. „Nazwisko?" — spytał Haas, po czym rozkazał, aby nazajutrz o ósmej rano ojciec czekał przy bramie, aż przyjdzie po niego żołnierz. Odtąd żołnierz zabierał go co rano do budynku oficerskiego poza obozem, gdzie malował w kasynie jakieś obrazy na ścianach. Po skończeniu tej pracy, zaczął malować całą serię portretów Haasa i innych oficerów SS. Dostarczono mu farby olejne, blejtramy i płótna, jak również wszystkie przybory malarskie. Dostawał tam dwudaniowy obiad i duży kawał chleba z margaryną. Co to dla niego oznaczało, może zrozumieć tylko ten, kto sam był kiedyś bliski śmierci z głodu. Czasem ojciec przynosił nam pod ubraniem jeden lub dwa kawałki chleba. Za każdym razem jednak był dokładnie kontrolowany. Ojciec szczególnie dbał o dziadka, który z dnia na dzień coraz bardziej słabł. W budynku oficerskim urządzono ojcu pracownię malarską. Był to obszerny pokój, gdzie stało kilka sztalug, a z boku mały pokoik, zamieniony na podręczny magazyn z materiałami malarskimi. Z pracowni można było wyjść na mały placyk, przy którym mieściła się kuchnia oficerska. Ojciec zauważył, że codziennie rano przywożą tam kilkanaście 25–litrowych kociołków z mlekiem. Po wyładowaniu ich z ciężarówki, kociołki te stały tam może jeszcze godzinę, zanim zabierano je do kuchni. Pewnego razu ojciec wybiegł z pracowni i widząc, że w pobliżu nikogo nie ma, chwycił jeden z kociołków za rączki, szybko wniósł go do pokoju i schował pod płótnami w małym pokoiku. Następnie, w ciągu dnia, kiedy tylko nadarzyła się okazja, pił to mleko. Wypijał w ciągu dnia kilka litrów i nazajutrz zamieniał kociołek na pełny. Powtarzał ten proceder niemal codziennie przez kilka tygodni, aż do dnia, gdy przyjechała ciężarówka z kociołkami, a z kuchni wyszedł z groźną miną gruby kucharz. Pokazał szoferowi stojący z boku kociołek, który ojciec dzień wcześniej wymienił. Był oczywiście niepełny i kucharz zrobił dużą awanturę. Szofer usprawiedliwiał się i coś mu tłumaczył; długo trwało, zanim uspokoił rozzłoszczonego kucharza. Ojciec bał się dalej tak robić i przez cały następny tydzień pił mleko z tego kociołka, który mu pozostał, dopóki nie skisło. Resztę wylał do umywalki, a pusty kociołek postawił koło kuchni. Tak skończył się mleczny okres mego ojca. Pozwolił mu on wrócić szybko do sił i znacznie przybrać na wadze. My też skorzystaliśmy na tej pracy ojca, bo następnie kazano mu malować ściany dużej sali w kasynie oficerskim. Ojciec malował na rusztowaniu, a ponieważ Niemcy ciągle go przynaglali, aby pracował szybciej, poprosił o pomoc. Potrzebował kogoś, kto podawałby mu farby na rusztowanie, mieszał je czy mył pędzle. Powiedziano mu, aby wziął do pomocy dwoje dzieci. Od tej chwili ja z Ariern przez krótki czas pomagaliśmy ojcu w pracy. Niestety, nie dostawaliśmy obiadu, tylko dwa kawałki chleba i szklankę rozwodnionego mleka, ale i to bardzo nam pomagało, bo ojciec dzielił się z nami swoim jedzeniem. Ojciec zaczął też kraść z ubikacji pocięte kawałki gazet, które wisiały tam zamiast papieru toaletowego. W naszym baraku był pan Gitler, mąż nauczycielki, bardzo inteligentny i sympatyczny człowiek, który starał się podtrzymywać wszystkich na duchu. Z różnych, dochodzących do nas z innych obozów, urywków wiadomości robił od czasu do czasu coś w rodzaju mówionej gazety, nazywanej przez nas „Tramwajem". W życiu obozowym spełniała ona ważną funkcję, była bowiem naszym jedynym źródłem wiadomości ze świata. Pan Gitler podawał je i komentował z dużą dozą humoru; w każdej nowinie znajdował jakąś iskierkę nadziei i otuchy. Omawianie wiadomości odbywało się wieczorami, gdy wszyscy już leżeli na pryczach. Od chwili, kiedy mój ojciec zaczął malować w kasynie, „Tramwaj" stał się obszerniejszy i częstszy. Wszyscy czekali z niecierpliwością na każdy nowy numer. Pan Gitler cierpliwie i z umiłowaniem składał te kawałki pociętych gazet, które mój ojciec przynosił, schowane pod podszewką marynarki lub w kapeluszu. Starał się wyciągnąć wnioski nie tylko z tego, co było tam napisane, ale też z tego, co przemilczane. Z „Tramwaju" dowiadywaliśmy się też, co dzieje się na froncie. Pewnego dnia komendant Haas, pozując na fotelu do portretu, powiedział nagle do ojca spokojnym tonem, jakby chodziło o błahostkę: — Panie Schönker, niech pan mi zrobi przysługę i przestanie kraść papier toaletowy. Ojciec oniemiał z przerażenia. Nie wiedział, co odpowiedzieć. — Versprechen Sie? (Przyrzeka pan?) Ojciec oprzytomniał i powiedział, że czasem bierze z ubikacji papier do czyszczenia palety, ale jeśli to przeszkadza, to oczywiście nie będzie tego więcej robił. Od tego dnia jakaś niewidzialna ręka wkładała mu do kieszeni płaszcza, który wisiał w przedpokoju, gazety „Das Reich", a czasem także „Völkischer Beobachter" z poprzedniego dnia. Niemiec kontrolujący ojca przy wyjściu, oddając go w ręce żołnierza, który prowadził go z powrotem do obozu, widział te gazety, ale nic nie mówił. Pan Gitler miał teraz przez cały dzień ręce pełne roboty. Robił notatki, wycinał, redagował, tak jakby on sam był wydawcą gazety. Wszyscy mężczyźni czekali na wieczory z „Tramwajem" w naszym baraku