Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Od tego dnia rozpoczęło się nowe, dziwne życie Antoniego. Czy czuł się w nim dobrze? Pytanie bezprzedmiotowe, bowiem Antoni, sam r.ie wiedząc, jak do tego doszło, stał się kim innym, zupełnie kim innym, niż był dotąd, przez pierwsze pięćdziesiąt lat swego życia. To znaczy: nie stał się owym kimś innym dobrowolnie, lecz sztucznie wtłoczono go w cudzy tryb życia, w cudze usposobienie i cudze upodobania. Po pierwsze: nic nie robił. Wszyscy jego opiekunowie, czyli Artur, Oskar i panna Jolanta, dbali jak najskru-pulatniej o to, aby nigdy, ani przez minutę, nie miał jakiegokolwiek konkretnego zajęcia. Mógł niby czytać, ale gdy tylko spróbował pogrążyć się w lekturze, zaraz ktoś nie omieszkał przeszkodzić mu pod najbłahszym pozorem: a to kąpiel, a to mierzenie gorączki, a to herbata czy lekarstwo. Drugą cechą życia Antoniego był teraz strach. Antoni bał się nieustannie, bał się w każdej minucie 79 i sekundzie, bał się świadomie czy nieświadomie, we dnie czy w nocy. Bał się przede wszystkim powrotu Profesora i nowego wstrząsu elektrycznego, który wciąż mu zapowiadano. Bał się nieobliczalnych wymachiwań młotkiem nad głową, produkowanych wciąż z wylewnym uśmiechem przez Oskara, bał się łajań i poszturchiwań Artura. Panicznie bał się wreszcie zmysłowych zalotów Jolanty. Zorientował się szybko, że cierpiała ona na chorobliwą, ostrą erotomanię. W popłochu mijał ją na korytarzu, gdy zatrzymywała go ze swym czarującym, choć dziwnie nieruchomym uśmiechem: wiedział, że od tego uśmiechu do aktów szaleńczego ekshibicjonizmu był u niej tylko jeden krok. Próżniactwo i wieczny strach — te dwie właściwości życia nabierały dopiero istotnego znaczenia w połączeniu ze sprawą trzecią: z absolutnym odcięciem od świata zewnętrznego. Nie chodziło nawet o to, że w całym domu nie było radia, telefonu ani gazety, że nie odwiedzali ich żadni goście. Najbardziej dojmującą rzeczą był jednak absolutny zakaz wychodzenia na powietrze. Antoni cierpiał z tego powodu ogromnie. Całe życie był zamiłowanym łazikiem i spacerowiczem, nawet nie lubianą Warszawę przemierzył wielokrotnie pieszo wzdłuż, i wszerz. A tutaj nie pozwalano mu wychodzić nawet na dziedziniec. Nigdy nie widywał pejzażu, choćby przez okno: okna były pozasłaniane z zewnątrz albo umieszczone zbyt wysoko — we dnie i w nocy królowało tu światło elektryczne. Antoni nie wiedział w ogóle, jaka jest pogoda. Raz tylko udało mu się zmylić prześladowców i wykraść na dziedziniec, też zresztą zamknięty, odgrodzony od świata wysokim, odrutowanym parkanem. U-derzyło go cudowne, świeże a ciepłe powietrze: ileż to upłynęło czasu, była już chyba wiosna. Zastanawiał się chwilę nad porą roku, gdy nagle rozszczekał się ukryty -' gdzieś olbrzymi pies, a jednocześnie niemal wybiegł z domu Artur. Wtedy to Artur po raz pierwszy spoliczko-wał Antoniego. Od tego czasu postępował tak stale, w przeciwieństwie do Oskara, który ograniczał się jedynie do symbolicznego zamierzania się młotkiem, co robił zresztą zawsze z uśmiechem szczerego, serdecznego rozbawienia. Obaj oni stracili dla Antoniego wszelki respekt od momentu, wiedział o tym dobrze, gdy obserwowali go na owym elektrycznym krześle. Na temat dalszych „elektrowstrząsów" toczyły się zresztą częste, pełne obrzydliwych aluzji rozmowy. Od dnia, gdy udało mu się wydostać na podwórze, Antoni pilnowany był ze wzmożoną czujnością. Co chwilę ktoś zaglądał do pokoju, najczęściej Artur, który, zależnie od humoru, albo go bił po twarzy, raczej zresztą symbolicznie, albo też proponował jakieś rzeczywiście doskonałe potrawy czy wyszukane trunki. W nocy nawet Antoni nie mógł być sam: wciąż, w ciężkim półśnie, słyszał koło siebie w pokoju szelest sukni czy zgoła koszuli owej uprzykrzonej Jolanty. Jedynym łącznikiem tego domu ze światem był „pan Ryszard", ale Antoniemu ani razu nie udało się go zobaczyć. Słyszał po nocach rzężenie samochodowego motoru, kiedyś nawet usłyszał rozbrzmiewający na dole głos Zezowatego — ale to było wszystko. Teraz już nie pozwalano Antoniemu nawet schodzić na dół. Był to przy tym dom o jakimś niezwykle zawiłym rozkładzie: trudno się tutaj zorientować, ile w nim jest pokoi i na którą stronę wychodzi które okno. Antoni przestał w ogóle wierzyć, że dom ten jest jakimś określonym, jednoznacznie w przestrzeni umieszczonym miejscem. Był zmienny jak pojęcie, elementy materialne podlegały w nim pokornie czyjejś fantazji. Czyjej? Antoni, po różnych półrozmo-wach ze swymi opiekunami, półzapytaniach i półodpo-wiedziach doszedł do wniosku, że tym, który puszczał 72 w ruch cały mechanizm i kierował nim, był właśnie Zezowaty — ,,pan Ryszard". On to powinien Antoniemu wszystko wyjaśnić, od niego też wyłącznie zależała następna wizyta Profesora. Ale dostać się do niego było nie sposób. — Jeszcze nie pora — mówił Artur — czekaj pan cierpliwie, albo to panu źle?! Nawet lepiej dla pana, że rozmowa się odkłada: taka to będzie i rozmowa, że w pięty pójdzie. Pan Ryszard nie żartuje — zwłaszcza z takimi gnojkami jak pan. Że też to takiego święta ziemia nosi. Doktór, psia jego mać! Do podobnego stylu w stosunku do swej osoby Antoni przyzwyczaił się już w zupełności