Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Za nimi posuwały się wozy, później konie i bydło, następnie ciężkie i niezgrabne karosy, a wreszcie jeźdźcy, którzy zamykali cały pochód. Na wozach znajdowały się dzieci, kobiety, toboły i skrzynki oraz żywność. Karawana posuwała się zachowując względną ciszę, bowiem drewniane osie karos co jakiś czas smarowano smalcem. Nawet psy, towarzyszące karawanie, nie szczekały, jakby czuły, że tego wymaga wyjątkowe położenie. Marszrutę mieli wytyczoną przez Ponta Fria w kierunku na Floridy, później wprost na północ, przez kraj pustynny i stepowy. Po osiągnięciu Coimbry mieli skierować się na zachód, aż do Sao Luiz Gonzaga. Stamtąd, posuwając się dalej na północ, pragnęli dotrzeć do Guarani das Missoes — celu swojej wędrówki. Wiosna była w całej pełni. Naokoło, jak okiem sięgnąć, sfalowany step pokrył się już jasnozieloną trawą, z której ostrożnie wyglądały tu i ówdzie nikłe główki kwiatów o barwie żółtej, niebieskiej i czerwonej. Słońce przypiekało, zwłaszcza w południe, i całe szczęście, że tak wozy, jak 196 i karosy były zaopatrzone w płócienne budy, które dawały cień dzieciom i kobietom. Przez pierwsze dwa dni podróży nad całą karawaną ciążył niepokój i obawa przed tym, co może się znajdować za krawędzią dalekiego horyzontu. Ale ponieważ nie zdarzyło się nic, ludzie zaczynali powoli oswajać się z nowym położeniem i nabierać otuchy. Ponieważ tak dla pojazdów, jak i dla bydła trzeba było wyszukiwać specjalnych przejść, unikać głębszych strumieni, i omijać liczne jary, Antek obliczył sobie, że podróż ta powinna trwać około dwóch tygodni. Ciężkie i powolne woły grzęzły w miękkim gruncie, zapadały się w muliste dna rzek i potoków, z trudem posuwając się po nierównościach terenu. Nocą krowy i woły pasły się na pampie, konie karmiono kukurydzą, dzieci bawiły się wokół ognisk, a kobiety gotowały strawę. Przestrzegano zasady, aby nie rozpalać zbyt dużych ognisk. Wraz z zapadnięciem zmierzchu gaszono ogień, by blask, nie sprowadził w nocy niepożądanych gości. Któregoś wieczoru zatrzymali się na skraju zgliszcz, jakie pozostały z dużej estancji. Widok kupy gruzów, pokrytej świeżą warstwą popiołu, ścięła ludziofh krew w żyłach. Nad zabitymi końmi pastwiły się sępy, a w dali wył opuszczony pies. Przerażone kury gdakały w zaroślach, a naokoło panowała posępna cisza. Kiedy wpuszczono wiadro do studni, okazało się, że znajdowały się na jej dnie dwa trupy. Na widok rozniecanych ogni z mroków nocnych wysunęła się skurczona postać starego człowieka. Był to peon ze spalonej estancji. Prosił o kawałek chleba i kobiety poczęstowały go plackiem z kukurydzianej mąki. Powiedział im, że przed trzema dniami przeciągnęła tędy banda rabusiów. Właściciel estancji ugościł ich, jak mógł najlepiej. Nawet ich poczęstował kasiasą. I to spowodowało nieszczęście. Bandyci, pijani, zażądali pieniędzy. Gdy estancjer odmówił, rzucili się do plądrowania mieszkania i zabudowań. Gospodarz porwał za broń, ale padł przeszyty kulą. Trupa ciśnięto do studni. To samo uczyniono z jego synem. Służba, przerażona, rozpierzchła się po stepie. Żonę estancjera młodą kobietę, uprowadzono, by potem porzucić gdzieś na pampie. Wreszcie podłożono ogień pod zabudowania i zabrano konie. — Ilu ich było? — spytał Antek. — Nie wiem, może stu, albo więcej. — Kto im przewodził? Peon zastanawiał się przez chwilę. — Nie wiem, jak się nazywał ich herszt, ale był to wysoki bru- 197 net o czarnych i gęstych brwiach, zrośniętych nad nosem, i małych oczach... — Już wiem, to Taborda! Ludziom miny zrzedły, a Antek zasępił się. Bliskość komisarza, który według- wcześniej uzyskanych wiadomości miał przebywać w Sao Miguel, nie wróżyła nic dobrego. — W jakim kierunku udała się banda? — Tego nie mogę powiedzieć. Kiedy wylazłem z kryjówki, już jej nie było i pożar przygasał. Sytuacja była niezwykle poważna i rozmyślano nad nią do późnej nocy. Prawie nikt nie spał, wędrowcy obawiali się, że mogą być zaskoczeni jeszcze tej nocy. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. O świcie ruszyli dalej