Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Antoni. Na bokach i ścianach sarkofagu i kaplicy błyszczą niezliczone wota, jakie wciąż napływają ze wszystkich stron świata. Są ze złota, srebra, wysadzane drogimi kamienia mi: wyszywane perłami modlitwy dziękczynne, proste wykrzykniki, westchnienia głębokie przez prostotę i zaledwie utrwalone włóczką na kanwie, oprawnej w czarne, zwyczajne ramki, a w kącie jednym stoi pęk szczudeł, pozostawionych przez uzdrowionych za sprawą świętego. Przed ołtarzem odprawiano nabożeństwo - biskup młody, o wspaniałej rzymskiej twarzy, celebrował z namaszczeniem, otoczony licznym orszakiem duchowieństwa; chór poważnych głosów, doskonale zharmonizowanych, śpiewał jakąś pieśń uroczystą i niezmiernie prostą, a całą przestrzeń przedkapliczną zalegał lud - pielgrzymi, z różnych stron Europy zebrani. Potem nastała chwila ciszy, w której białe szeregi księży odpływały i ginęły w cieniach naw, a tłum zaczął się czołgać na kolanach wokoło sarkofagu, tonącego w białawych dymach kadzideł i w złotej glorii świateł. Przy płycie marmurowej, osłaniającej trumnę świętego, podnosili się, dotykali płyty ręką, opierali na niej skronie, modlili się chwilę w skupieniu i przechodzili z twarzami rozpromienionymi, z jakąś cichością w oczach załzawionych. Długo snuł się ten łańcuch, i szmer modlitw, oddechów i westchnień rozbrzmiewał, to echa łkań rwały się z cieniów naw i płynęły otwartą kolumnadą pod sklepienia. Odchodzi się i powraca - odchodzi się wprost zgnębionym nadmiarem piękna, pomysłowości i powraca, aby jeszcze raz duszę i oczy napaść widokiem tych arcydzieł. Świeczniki Riccia wysokie są co najmniej na dwa sążnie i mają ze cztery stopy u podstawy. Piętrzą się na nich w spiralnej procesji całe tłumy ludzkie: sceny z ewangelii, sceny ze współczesnego życia, sceny z mitologii: korowód dusz, ciał, nastrojów i krajobrazów - pochowanie Chrystusa wśród krzyków przejmujących rozpaczy tłumu, wśród bólów rzeszy całej i łez - Chrystus w otchłani, Chrystus na górze Tabor, Chrystus prowadzony na miejsce kaźni - tłum uczniów i wyznawców, oprawcy, Rzymianie, żołnierze, krajobrazy, kobiety rozpłakane, twarze mściwe i zadowolone faryzeuszów; rozmaitość wyrazów, nastrojów, cała gama uczuć dusz ludzkich, a wszystko takie żywe, takie realne, takie natężone i pochłonięte akcją, miłością, bólem, nienawiścią, takie indywidualne i z taką potężną szczerością wypowiedziane, że się stoi i patrzy ze zdumieniem i pokorą, że aż ta wielość, ten rój ciał i dusz - staje się jakąś mistyczną jednością, olbrzymieje i zasłania sobą wszystko, co się działo gdziekolwiek. A reszta rzeźb i świeczników Donatella, Bellana i Andrzeja Briosco? Jest w nich to wszystko, co się później spotyka po muzeach Florencji, Rzymu, Neapolu - po kościołach i klasztorach Włoch całych. W tych płaskorzeźbach jest cała ludzkość; ludzkość, kiedy cierpi, kiedy marzy, kiedy pracuje, kiedy tworzy i myśli - i wszystko na tle i w przeciwstawieniu przyrody wiecznie spokojnej i wiecznie obojętnej. Jest to wielki pamiętnik Odrodzenia. Druga kaplica, za wielkim ołtarzem, mieści w sobie skarbiec i relikwie. Wychodzę z kościoła i idę na Prato. A! jakże tu. cicho, jasno i dobrze! Pinie wyniosłe roztaczają zielony dach nad głową, dach, przez który słońce przecieka i złoci fantastycznymi arabeskami trawniki miękkie, puszyste i tak jasnozielone i połyskliwe, jakby je kto roztopionym szmaragdem malował. Kanał seledynowej wody, obiegającej obręczą Prato, przebłyskuje przez drzewa i mieni się drobnymi łuskami zmarszczek. Podwójny szereg białych posągów obiega wkoło i stoi w wielkim majestacie ciszy. Siada się na jakiejś kamiennej ławce i ten dziwny spokój zaraz owłada sercem i mózgiem. Naprzeciw święta Justyna, z ośmioma-kopułami, haftuje się na błękicie, a z drugiej strony ratusz swoją czerwonawą fasadę, swoje koronki okien, wylotów i balkonów - wznosi poważnie w górę. Ptaki śpiewają i gonią się po gzymsach, pomiędzy gałęziami, po głowach posągów. Cicho jest i dobrze. Nie marzy się, tylko myśl spokojnie przędzie swój wątek, a oczy ślizgają się po gzymsach i kapitelach kolumn, po cudnych liniach balkonów, po fasadach mocnych i pięknych - przebiegają plac, biały od słońca i płyt kamiennych, gonią za cyklistami, którzy się wkoło Prato trenują - zagłębiają się w podcienia, gdzie przechodzą piękne i wysmukłe kobiety i toną w lazurze nieba, i piją tylko ciszę i piękno. Dobrze tak siedzieć. Woda szemrze tak cicho i dźwięcznie, twarze posągów, pomiędzy którymi jest Batory i Sobieski mają taki dobry wyraz, jest tak ciepło i wiośniano w powietrzu, że słychać prawie otwieranie się pąków drzew i z wiatrem napływa zapach bzów i magnolii. Przed samym wyjazdem poszedłem jeszcze za miasto na wał zielony i resztki murów fortecznych z czasów austriackich, a potem w pola. Wieczór zapadał cichy i w kanałach, błyskających niby zwierciadła, poprzez młodą zieleń wierzb, żaby zaczęły rechotać swoją pieśń wieczór, na - jak u nas. Słońce świeciło ukośnie i czerwone, przepalone pasma gadały na młode listki winorośli, a wielkie zielone dęby rzucały cienie rude, niebo blade mętniało w to-ancach i zlewało się z błękitnawą mgłą, poprzez którą przewijała się biała frendzla gór ośnieżonych, jak niezmiernie słodka fraza w preludium zmroku. Cichość nieobjęta wstawała z cieniów i przepojona echami usypiającej przyrody rozsypywała na ziemię i ludzi sen i odpocznienie. Słowiki zaczęły śpiewać swoje hymny nocy i miłości - jak u nas.... W Loreto Z Rimini pociąg leciał wybrzeżami i już do samego Loreto Adriatyk ciągle leży przed oczyma. Morze jakby drzemało w błękitnawym spowiciu mgieł i świtu, tylko szerokie i płaskie fale przychodziły z tumanów, konając z lekkim dreszczem na piaskach wybrzeża, prawie pod szynami kolei. Pociąg biegł tak cicho, że było słychać szum i pluskanie morza i daleki, podobny do żałosnego jęczenia czajek, krzyk mew upatrujących żeru i turkoty wozów, toczących się z gór niewidocznych jeszcze, bo przysłoniętych brzaskami przedwschodu. Nie z krańców, ale jakby z głębin morza, zaczęły się przesączać i rozpylać w przestrzeni różowe zorze, zaczęły przebiegać i drgać w powietrzu jakieś świetlane fale, rozróżowiąc szarość i przesycać srebmawy ton zieleni i perłowośč morza - fioletem i purpurą. Zwoje oparów opadały rozrzedzone, bo czerwona, rozwichrzona kula słońca wychyliła się jakby z toni i ociężale podnosiła się coraz wyżej i wyżej - a na powierzchni morskiej błyskało słońce drugie, promienniejsze i ogromne, które się rozpływało po falach jak rzeka lawy roztopionej, niezmierzonymi koliskami purpury. Morze za drgało życiem i odsłoniło swoje pogięte seledyny