Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Mnie jest przykro, że straciłaś dziecko, ale pogodziłaś się z tym. My przechodzimy przez to wszystko i w mniejszym lub większym stopniu przyswajamy to sobie, i stajemy się tacy jakimi jesteśmy. – Julianie – powiedział ostrzegawczym tonem Reza – może powinniśmy odłożyć tę rozmowę na później. – Doskonały pomysł – przytaknęła Amelia, wstając. – I tak muszę iść do domu. Dała znak robotowi, który ruszył po jej płaszcz i torbę. – Weźmiemy jedną taksówkę? – zapytałem. – Niekoniecznie – odparła obojętnie. – Koniec miesiąca. Mogła zapłacić za przejazd nie wykorzystanymi punktami rozrywkowymi. Innym punkty już się skończyły, więc kupiłem mnóstwo wina, piwa oraz szampana i wypiłem więcej, niż powinienem. Tak samo Reza: jego samochód nie pozwolił mu prowadzić. Pojechał ze mną i z moimi dwoma trepami. Kazałem im wysadzić się przy bramie miasteczka akademickiego, po czym pieszo poszedłem do Amelii dwa kilometry w zimnej mżawce. Ani śladu dziennikarzy. Wszystkie światła były zgaszone. Na zegarku dochodziła druga. Wszedłem od tyłu i poniewczasie przyszło mi do głowy, że może powinienem zadzwonić do drzwi. A jeśli nie była sama? Zapaliłem światło w kuchni i z lodówki wyciągnąłem ser oraz sok z winogron. Usłyszała moje krzątanie i przyszła, przecierając oczy. – Żadnych reporterów? – zapytałem. – Wszyscy siedzą pod moim łóżkiem. Stanęła za mną i położyła ręce na moich ramionach. – Dostarczymy im jakiś temat? Obróciłem się na krześle i wtuliłem twarz między jej piersi. Jej skóra miała ciepły zapach snu. – Przepraszam za to, co powiedziałem wcześniej. – Przeszedłeś przez zbyt wiele. Chodź. Pozwoliłem zaprowadzić się do sypialni, gdzie rozebrała mnie jak dziecko. Wciąż jeszcze byłem lekko pijany, ale ona ma sposoby, żeby temu zaradzić. Głównie cierpliwością, ale nie tylko. Spałem jak zabity i zbudziłem się w pustym domu. Na kuchence zostawiła mi kartkę. Dowiedziałem się z niej, że ma zaplanowane zajęcia o ósmej czterdzieści pięć i spotka się ze mną na zebraniu w porze lunchu. Było po dziesiątej. Sobotnie zebranie; nauka nigdy nie śpi. Znalazłem jakieś czyste ubranie w w szufladzie „mojej” szufladzie i poszedłem wziąć szybki prysznic. DZIEŃ PRZED POWROTEM DO PORTOBELLO miałem spotkanie z Zarządem Przydziałów Luksusowych w Dallas – ludźmi zajmującymi się specjalnymi zamówieniami dla nanofaktur. Pojechałem jednoszynową kolejką i dzięki temu mogłem rzucić okiem na przesuwającą się za oknem panoramę Fort Worth, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Do Dallas miałem trzydzieści minut jazdy, a potem jeszcze godzinę zatłoczonymi ulicami, by wreszcie znaleźć się w ZPL, zajmującym spory teren poza granicami miasta. Zarząd był właścicielem szesnastu nanofaktur oraz setek cystern i pojemników z surowcami, a także przeróżnymi nanododatkami scalającymi je na miliony sposobów. Nie miałem czasu, żeby pospacerować po okolicy, lecz rok wcześniej, razem z Rezą i jego przyjacielem, byliśmy tu wraz z przewodnikiem. Nagle wpadłem na pomysł, żeby kupić Amelii coś specjalnego. Nie obchodziliśmy co prawda urodzin ani świąt, ale w następnym tygodniu przypadała druga rocznica naszego pierwszego razu. (Nie prowadzę pamiętnika. Po prostu następnego dnia oboje nie dokonaliśmy wpisów w naszych dziennikach laboratoryjnych.) Opiniodawcą mojej prośby był pięćdziesięcioletnim mężczyzną o skwaszonym wyrazie twarzy. Przeczytał wniosek z obojętną i ponurą miną. – Pan nie chce tej biżuterii dla siebie. To dla jakiejś kobiety? Kochanki? – Tak, oczywiście. – A więc będzie mi pan musiał podać jej nazwisko. Zawahałem się. – Właściwie to ona nie jest moją... – Mnie nie interesują stosunki między wami. Po prostu chcę wiedzieć, kto ostatecznie będzie w posiadaniu przedmiotu. Jeśli pański wniosek zaaprobuję. – Amelia Blaze Harding – powiedziałem. – Moja współpracowniczka. Zapisał dane. – Ona także mieszka na terenie uniwersytetu? – Zgadza się. – Pod tym samym adresem, co pan? – Nie. Nie jestem pewien co do jej adresu. – No cóż, sprawdzimy. – Zrobił minę kogoś, kto właśnie wyssał cytrynę, po czym próbował się uśmiechnąć. – Nie widzę żadnego powodu, by panu odmówić. Drukarka na jego biurku zasyczała i wypluła z siebie kartkę papieru. – To będzie pięćdziesiąt trzy kredyty towarowe – rzekł urzędnik. – Jeśli podpisze pan tutaj, za pół godziny będzie pan mógł odebrać towar w sekcji szóstej. Podpisałem. Można było uznać, że oddałem przeszło miesięczny przydział kredytów za garść zmodyfikowanego piasku. Albo inaczej: wymieniłem pięćdziesiąt trzy bezwartościowe żetony na coś, co zaledwie pół wieku temu byłoby dosłownie bezcenne. Poszedłem wzdłuż wiodącej w kierunku numerów od 1 do 8 czerwonej, rozdzielającej się linii. Wybrałem odnogę biegnącą do sekcji od 5 do 8. Szeregi pomieszczeń skrywających ludzi siedzących przy biurkach i powoli wykonujących pracę, którą maszyny zrobiłyby lepiej i szybciej. Tylko że maszyny nie potrzebowały dodatkowych kredytów na towary i rozrywkę. Przez obrotowe drzwi wszedłem do przyjemnej rotundy zbudowanej wokół ogródka skalnego. Płynął tam mały srebrzysty strumyk, który zraszał swą wodą egzotyczne rośliny wyrastające ze żwiru rubinów, diamentów, szmaragdów i tuzinów innych błyszczących kamieni, których nawet nie umiałbym nazwać. Zgłosiłem się przy konsoli sekcji 6, gdzie usłyszałem, że muszę poczekać jeszcze pół godziny. Na szczęście była tutaj kafejka z półkoliście rozmieszczonymi stolikami, zajmującymi połowę ogródka. Pokazałem swój wojskowy identyfikator i zamówiłem zimne piwo. Na stole, przy którym usiadłem, ktoś zostawił złożony egzemplarz meksykańskiej gazety „ˇSexo!”, więc przez pół godziny doskonaliłem swoje umiejętności językowe. Kartka na stole objaśniała, że znajdujące się tu kamienie szlachetne zostały odrzucone ze względu na defekty estetyczne i produkcyjne. Niemniej jednak nie można ich było nabyć. Konsola wywołała moje nazwisko. Podszedłem i wziąłem białą kopertę. Ostrożnie ją otworzyłem. Było to dokładnie to, co zamówiłem, choć robiło większe wrażenie niż na zdjęciu. Złoty naszyjnik z ciemnozielonym kamieniem nocy wewnątrz otoczki z małych rubinów. Kamienie nocy istniały na rynku od niedawna. Ten przypominał onyksowe jajeczko, z jakby wtopionym wewnątrz zielonkawym światłem