Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Krótki błysk i koniec, przerażeni Japończycy w końcu skończą swój szalony sen. Setka, aby uratować tysiąc. Nowy rodzaj matematyki. Czy Oppenheimer myślał o tym w ten sposób? Obudził go deszcz, krótka seria z karabinu, i usłyszał oddech Eislera. Fantazje nocy. Sufit był ciemny jak tablica, a on wypełniał go kredowymi znakami. Tyle minut, tyle metrów. Eisler uratował mu życie, potem spokojnie zajął się swoją pracą. Connolly go zaskoczył. Zamknął oczy, znowu przyglądając się laboratorium, spokojna dłoń na kostce, chłodne wyrafinowanie nauki. Obserwował, jak Eisler pochyla się, ostrożnie, cal po calu, opuszczając metal, i nagle wiedział, co go niepokoiło, cały ten kapryśny sen. To nie był żaden wypadek. Tylko on znalazł się tam przez przypadek. Tę kostkę Eisler dołączył rozmyślnie. Zrobiła dokładnie to, co Eisler chciał, aby zrobiła. Żaden wypadek. Usłyszał, jak Eisler okłamuje Oppenheimera. Connolly obrócił się w stronę zasłony, jego całe ciało już się obudziło, i czuwał. Oddech był lekki, ledwo słyszalny, nie ciężki, równy rytm snu. - Profesorze Eisler? - odezwał się cicho. - Panie Connolly? - Głos Eislera był lekko zdziwiony. - Kiedy mówił pan przedtem, że to sprawiedliwe, aby to był pan, co miał pan na myśli? Eisler nie odpowiedział od razu. Kiedy w końcu odezwał się, jego ton przepełniało zainteresowanie, jakby pytanie go zaintrygowało. - Powiedziałem tak? Nie pamiętam. Pan musi mieć... doskonałą pamięć? - Uwolnione pytanie zdawało się unosić w ciemnościach. Connolly wpatrywał się w sufit, czekając, aż pytanie poszybuje ponad zasłonę. Nic nie mówił. - Chyba chodziło mi o to, że jeden z nas powinien odczuć... cóż takiego? Efekt tego, co tutaj robimy. Tak, można by to ująć w ten sposób. - Czy ludzie nie zginą natychmiast? - Większość, tak. Lecz będą inni. Jeszcze nie wiemy. - Ale dlaczego pan? Eisler milczał przez moment. - Nie mogę powiedzieć, panie Connolly. Na niektóre pytania nawet nie potrafię odpowiedzieć. - Przerwał. Potem lżejszym tonem dodał: - Może pan się dowie. Musi pan użyć swojej zasady Oppenheimera... skoku w ciemność. Na mapie. Jak tam pański problem? Connolly poczuł, że profesor kieruje go na inne tory. Jego ucho szukało niuansu w tym mimowolnym zwrocie. Lecz najwyraźniej Eisler pragnął pozostać sam na sam z demonami. - Niespecjalnie - odpowiedział, wchodząc w grę. - Och - odparł Eisler. - Ale dotrze pan do odpowiedzi, jestem pewien. Eleganckie rozwiązanie. Tak, na pewno. A teraz... nie ma pan nic przeciw... odrobinie snu? Connolly nie odpowiedział i po chwili oddech pogłębił się, a on wpadł w jego rytm. Zaczął się zastanawiać, czy w ogóle rozmawiali, czy odbył pogawędkę z ciemnością. Następny ranek sprowadził cały tłum gości. Weber zjawił się wcześnie, roztrzęsiony, potem posępny Fermi, następnie Bethe i chyba całe Łazienki. Kłaniali się grzecznie Connolly'emu albo ignorowali go, ciągnąc do Eislera z mieszaniną zażenowania, troski i chorobliwej ciekawości, jak ludzie przy wypadku na drodze. Nikt nie zostawał długo i nikt nie rozmawiał o promieniowaniu. Kiedy znaleźli się w pokoju szpitalnym, skoro zaspokoili dobre instynkty, nagle gubili się, starając się nie mówić o wypadku, aż znajdowali jakąś wymówkę, aby iść do pracy. Jedynie Teller pytał o szczegóły, dokładny i żywy, konsultant wizytujący, sprowadzony dla wydania jeszcze jednej opinii. Zanim zjawiła się Emma, Connolly ubrał się i czekał na zwolnienie. Emma spojrzała na niego zdziwiona, spodziewając się, że zastanie go w łóżku, a w jej oczach dojrzał ulgę. Uśmiechnęła się do niego, szeroko, mimowolnie, potem opamiętała się i odwróciła do Eislera, oczywistego powodu wizyty. - Pani też - odezwał się Eisler. - Wszyscy już słyszeli? - Wiadomości rozchodzą się szybko - odpowiedziała. - Złe wiadomości. - Hm, nie sądzę, aby Johanna Weber widziała różnicę. Eisler zaśmiał się głośno. Connolly uświadomił sobie, że po raz pierwszy słyszał śmiech Eislera, i przez moment czuł dziwną dumę, że to Emma zażartowała. To jednak ją zasmuciło, więc dodała przepraszająco. - Jak się pan czuje? - Nie, niech pani nie będzie taka ponura - powiedział łagodnie Eisler. - Wszyscy tutaj odgrywają pielęgniarki. Jakie są plotki? Co jeszcze mówi Frau Weber? - Piecze dla pana ciasto. - Wspaniale - powiedział Eisler, a Connolly znów pomyślał, jak mało znał ludzi. Ostatniej nocy rozmawiał z trupem, a teraz widział, że te oczy żyją i są wesołe, rozkoszują się widokiem młodej kobiety. Czy był taki sam razem z Oppenheimerem w Getyndze, całe wieki temu? Rozmawiali, żartując na temat angielskiego jedzenia, ale tak naprawdę ona przyszła zobaczyć Connolly'ego i ciągle odwracała wzrok, wędrowała spojrzeniem tam, gdzie on siedział na odsłoniętym łóżku. Eisler, stosownie, w koszuli szpitalnej, zdawał się tego nie dostrzegać, lecz Mills zauważył natychmiast. Stanął w drzwiach, przyglądając się im niczym trzem wierzchołkom trójkąta i Connolly widział, jak składa to razem, dowód matematyczny. Kiedy wszedł, uniósł brew. - Porucznik Mills - powiedział Eisler. - Nareszcie gość do pana Connolly'ego. A może przyszedł pan mnie aresztować? - Aresztować? - zapytał Mills. Eisler pochylił się konspiratoryjnie w stronę Emmy. - Moje mandaty za parkowanie. Musimy je oddawać jemu, a potem on nas łaja. Co pan z nimi robi? - Zwrócił się do Millsa. - Przeprasza pan? - A potem znowu do Emmy: - Ale nic na to nie mogę poradzić. Jeżeli miejsce jest prosto, to uda mi się, ale wjeżdżać tyłem w te szczeliny? To zbyt trudne. Moja jazda... - Machnął ręką. Mills uśmiechnął się, nieco zaskoczony atmosferą przyjęcia. - Parkowanie to najmniejszy problem - powiedział do Emmy, przyłączając się. - Za kierownicą to istny pirat. - Zdaje się, że nie tylko tam - gładko wtrącił Eisler, wskazując na swoją obecność w łóżku. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Connolly czuł, jak z pokoju ubywa powietrza. Przerywając niezręczną ciszę, Mills zwrócił się do niego. - Dobrze wyglądasz. - Czekam tylko na zgodę na wyjście. Eisler, świadomy zmiany atmosfery, teraz patrzył ponuro na łóżko. - Lepiej już pójdę - odezwała się Emma, wstając. Podeszła do Eislera i położyła mu rękę na ramieniu. - Proszę mi dać znać, jeżeli będę mogła coś dla pana zrobić. Poklepał ją po dłoni. - Nie, nic. Pan Connolly przyniesie mi parę rzeczy - powiedział, zwracając się do Connolly'ego, który skinął głową. - To absurd. Czuję się dobrze, a jestem więźniem. Moje więzienie. - Wskazał głową pokój. - To niech pan po prostu wyjdzie - poradziła współczująco Emma. - Nie mogą pana zatrzymać. - Ale dokąd pójdę? Nie, to mi odpowiada. - No, Mike - Mills ponaglał go niespokojnie - chodź, załatwimy twój wypis z lekarzem. - Panie Connolly - mówił Eisler, kiedy Emma i Mills kierowali się do drzwi