Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

– Musisz wypić z nami jednego, Raymondzie. Poczułem się jak w pułapce, gdy znów przycisnął szklanką dozownik i znów chwycił go skurcz, lecz panie nie miały nic przeciwko temu. Pogrążone w ożywionej rozmowie, zdawały się nie odczuwać upływu czasu ani głodu. Raymond już wychodził, gdy wpadł Tubby Pinder. On też był miłośnikiem ogrodnictwa i również był rosły, rumiany i serdeczny. Musieliśmy napić się z Tubbym i z lekkim przestrachem zauważyłem, że po ponownym napełnieniu mojej szklaneczki Granville zastąpił pustą butelkę nową. Jeśli pierwsza była pełna, to wypiłem większą jej część. Nie wierzyłem swemu szczęściu, gdy w końcu znaleźliśmy się w hallu i włożyliśmy płaszcze. Granville prawie mruczał z zadowolenia. – Spodoba wam się to miejsce. Z przyjemnością pokażę wam menu. Mgła na zewnątrz była jeszcze gęściejsza niż przedtem. Mój kolega wyprowadził z garażu wielkiego bentleya i ceremonialnie zaprosił nas do środka. Helen i Zoe umieścił z tyłu, z wielkimi ceregielami, a potem pomógł mi usiąść na siedzeniu z przodu, jakbym był zgrzybiałym staruszkiem, podnosząc poły mojego płaszcza, troskliwie ustawiając nachylenie fotela, demonstrując działanie zapalniczki, pokazując oświetlenie schowka na rękawiczki, pytając, którego programu radiowego życzę sobie słuchać. W końcu sam usadowił się za kółkiem, wielki i skupiony. Mgła za szybą rozwiała się na moment, ukazując stromą, niemal pionową skarpę za domem, a potem opadła jak brudnożółta kurtyna, zasłaniając wszystko. – Granville – powiedziałem. – Nie dojedziemy do Newcastle w tej mgle. To ponad trzydzieści mil. – To żaden problem, staruszku. – Posłał mi łagodny uśmiech. – Za pół godziny będziemy kosztowali to cudowne jedzonko. Kurczaki tandoori ze wszystkimi orientalnymi przyprawami. O nic się nie martw, naprawdę znam te drogi. Nie ma mowy, żebym się zgubił. Włączył silnik i ruszył, lecz niestety, zamiast wybrać ortodoksyjny wariant i pojechać drogą, wjechał prosto na trawiastą skarpę. Zdawał się nie zauważać, że przód samochodu unosi się coraz wyżej, ale gdy odchylił się o czterdzieści pięć stopni od poziomu, Zoe łagodnie zwróciła mu na to uwagę. – Granville, mój drogi, jedziesz po trawie. Kolega obejrzał się z lekkim zdziwieniem. – Wcale nie, kochanie. O ile pamiętasz, droga tu lekko się wznosi. Nie zdejmował nogi z gazu. Nic nie mówiłem, gdy moje kolana wędrowały w górę, a głowa w tył. W pewnej chwili bentley stanął prawie pionowo i już myślałem, że będziemy dachować, gdy znów usłyszałem głos Zoe. – Granville, kochanie – powiedziała z lekkim naciskiem. – Wjeżdżasz na skarpę. Tym razem jej małżonek był skłonny do niewielkich ustępstw. – Tak, tak, moja miła – zamruczał, gdy wszyscy czworo patrzyliśmy wprost w zamglone niebo. – Może odrobinkę mnie zniosło. Zdjął nogę z hamulca i wóz z zatrważającą szybkością zaczął staczać się w tył. Nagle zatrzymaliśmy się z głuchym chrzęstem. Zoe znów upomniała małżonka: – Uderzyłeś w mur pani Thompson, najdroższy. – Naprawdę, kochanie? Ach, momencik. Zaraz wyjedziemy na drogę. Z niezmąconym zapałem wrzucił bieg i pojechaliśmy. Jednak niedaleko. Dwie sekundy później w mroku przed nami rozległ się głuchy szczęk, a po nim brzęk szkła i metalu. – Kochanie – pisnęła Zoe. – To był znak ograniczenia prędkości. – Naprawdę, mój aniele? – Granville przetarł dłonią szybę. – Wiesz co, Jim, widoczność istotnie nie jest dziś najlepsza. Może będzie lepiej, jeśli przełożymy tę podróż na inny dzień – orzekł po chwili zastanowienia. Wstawił wielki samochód do garażu i wysiedliśmy. Ujechaliśmy, jak sądzę, mniej więcej pięć jardów w kierunku Newcastle. Po powrocie do barku Granville wkrótce odzyskał animusz. Ja też byłem zadowolony. Pozbywszy się uprzednich zahamowań, unosiłem się w różowej mgiełce i nie oponowałem, gdy mój kolega spazmatycznymi ruchami znów napełnił mi szklaneczkę. Nagle uniósł rękę. – Na pewno wszyscy jesteśmy głodni. Zróbmy hot dogi! – Hot dogi? – zawołałem