Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zaczęła odzyskiwać przytomność. Dopóki była jeszcze oszołomiona, musiał zebrać w sobie siły i dokończyć nieprzyjemne zadanie, zawlec ją do serca labiryntu. Dotknął pokraki, wzdrygnął się, podniósł ją z podłogi i wniósł do labiryntu, przez płaty i ciało modzelowate zbiorowego mózgu rodziny Teelroyów, złożonego ze śmieci, pleśni i mysich odchodów. W gniazdku, w którym czekał telewizor i fotel, podłoga wyglądała jak po ceremonii wudu: rozsypane ptasie kości, być może ułożone w znaczące wzory, a potem rozrzucone kopniakiem, ludzkie włosy i paznokcie rozsypane jak ryż po przejściu nowożeńców. Królowa Dziwek zniknęła. Dobrze przywiązana, nieprzytomna, zostawiona zaledwie na dwadzieścia minut – dwadzieścia minut! – których potrzebował na powrót do Nun’s Lakę po Rękę – ta żywa, przesiąknięta wódą szmata zdołała jakoś wszystko spaprać. Ale w końcu przez całe życie tylko to potrafiła. Nie mogła uciec daleko. Jej samochód nadal stał na podjeździe, a kluczyki podzwaniały cicho w kieszeni Prestona. Prawdopodobnie leży gdzieś w labiryncie, nadal związana, niezdolna do szybkiego ruchu. Złożył Rękę w fotelu. Z dreszczem obrzydzenia rozpiął i zdjął jej klamrę. Jeśli oprzytomnieje przed jego powrotem, nie będzie mogła się poruszać szybciej niż Królowa Dziwek. Zabrał klamrę ze sobą. Nadawała się na maczugę. Indianin w czerwono-białym pióropuszu, dumnie wyprostowany pomiędzy wysokimi stertami gazet, nie proponował cygar, za to dzierżył tomahawk. Micky przytrzymała się go i wstała. Kostki miała związane bardzo ciasno, z najwyżej pięcioma centymetrami luzu, więc mogła przesuwać stopy o ułamki milimetrów. Ale nie miała daleko. Tuż za wodzem w ścianie labiryntu znajdowała się wnęka, a w niej okrągły stolik, mający jakieś pół metra średnicy, na którym stała lampa z żółtym szklanym kloszem w kształcie dzwonka. Ozdobny ornament z brązu w kształcie głowy uśmiechniętego cherubinka łączył klosz z nóżką. Micky zamierzała ostrożnie postawić lampę na podłodze, żeby móc nią operować z większą swobodą. Po namyśle strąciła ją ze stolika jednym ruchem ręki. Klosz i żarówka rozbiły się podczas upadku, labirynt pogrążył się w jeszcze głębszych ciemnościach. Odłamki szkła potoczyły się z brzękiem po podłodze. Micky zamarła w bezruchu, wytężając słuch. Szczęk tłukącego się szkła zabrzmiał niepokojąco głośno w tym domu cichym jak grobowiec. Prawie się spodziewała usłyszeć ciężkie, złowrogie kroki strażnika labiryntu prosto z „Opowieści z krypty”, potwornego, wskrzeszonego z martwych stwora w gnijących szmatach, bardzo niezadowolonego, że ktoś przeszkodził mu pożywiać się zdechłymi chrząszczami. Ale kiedy strażnik labiryntu naprawdę przybędzie, przebije wszystkie najmroczniejsze pomysły scenarzystów „Krypty”, bo będzie to Preston Maddoc, niebudzący zgrozy swoim wyglądem, za to kryjący w sobie ojca wszystkich potworów. Micky pochyliła się w mroku, ostrożnie przyjrzała się podłodze, znalazła dwa duże odłamki, ostrożnie wypróbowała je na kciuku i uznała, że jeden jest odpowiednio ostry. Usiadła na stole, który wytrzymał jej ciężar. Wpierw zabrała się do kabla łączącego nadgarstki z kostkami. Plastik ustąpił bez trudu, a ponieważ miedź jest miękkim metalem, splot drucików wewnątrz osłonki opierał się niewiele dłużej. Gratulując sobie, że w więzieniu brała udział w zajęciach gimnastycznych, wciągnęła obie nogi na stolik i zaczęła pracować nad krępującymi je więzami. Po paru minutach jej nogi były już wolne od pęt. Właśnie się zastanawiała, jak przepiłować kabel wokół nadgarstków, nie podcinając sobie przy okazji żył, kiedy z głębi domu dobiegły ją jakieś odgłosy. Potem rozległo się głośne łupnięcie, a następnie trzask drzwi. Wrócił Maddoc. Leilani, rzucona na lepki fotel, nie wiedziała, gdzie jest ani jak się tu dostała, ale choć jej umysł trochę się jeszcze zacinał, nie miała złudzeń, że wkrótce zjawi się pokojówka z imbrykiem earl greya i tacą herbatników. To dziwne miejsce śmierdziało gorzej niż najbardziej cuchnące oczyszczające kąpiele Sinsemilli. Odór był tak gęsty, że to chyba tutaj gromadziły się wydzielane latami toksyny drogiej mater. Może te ohydne wyziewy byłyby rzeczywistym zapachem rodzicielki czarodziejskich dzieci, gdyby regularnie nie oczyszczała się z grzechów. Leilani ześliznęła się z fotela, wstała – i upadła. Smród na poziomie podłogi zmusił ją do wzięcia się w garść i pozbycia się oparu, który zaległ jej w płucach. Klamra zniknęła. Od wolności, od samochodu pełnego kosmitów dzieliły ją zaledwie kroki. Chłopiec, pies, Amazonki i szansa na wspaniałe przygody bez złych świnioludów. A teraz to. Wyraźnie rozpoznawała rękę doktora Zagłady. Maleńkie ptasie czaszki wpatrywały się w nią pustymi oczodołami. Bezużyteczność Ręki, jej żałosna zależność, dogłębne genetyczne zepsucie widziało się na każdej płaszczyźnie stalowej klamry, w każdym jej załomku i zakamarku, były niczym bakterie w publicznej toalecie. Preston, człowiek z wyższym wykształceniem, wiedział, że bezużyteczność i zależność to cechy abstrakcyjne, które nie zostawiają śladu na przedmiotach. Wiedział również, że genetyczne zepsucie nie przenosi się tak jak choroby wirusowe. Mimo to prawa ręka, w której trzymał klamrę, lepiła się mu od potu, a gdy przemierzał labirynt w poszukiwaniu Królowej Dziwek, nabrał przekonania, że ohydne mikroby Ręki rozpuściły się w jego pocie i sączą się w głąb jego ciała przez zdradzieckie pory. Nawet w najlepszych czasach pot budził w nim takie same obrzydzenie, jak mocz, śluz i inne odrażające produkty metabolizmu, ale w tej chwili, gdy jego dłoń z sekundy na sekundę stawała się bardziej lepka, antypatia do dziewczynki przerodziła się w dojrzałą odrazę, a odraza w pełną goryczy nienawiść, do której właściwie jako znawca etyki nie powinien się zniżać. Jednak z każdym krokiem w głąb śmierdzących wnętrzności tego labiryntu to, co wiedział, liczyło się coraz mniej od tego, co czuł. Z nadal związanymi rękami, trzymając niebezpieczny odłamek szkła przed sobą jak halabardę, Micky zbliżała się do miejsca, w którym korytarze labiryntu spotykały się ze sobą. Szła z plecami przy ścianie i uniesioną głową, by w porę wychwycić wszystkie wymowne, lecz ciche sygnały