Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

– I to wszystko? – zapytał Sanczo. – Więcej nic nie chcesz? Nie przemilczaj z nieśmiałości albo z obawy. – Jakbyście dali tysiąc dwieście, to czemu nie – zgodził się petent – albo co łaska więcej, ale więcej to mi już trudno policzyć. Ledwie skończył, gubernator zerwał się z miejsca, złapał za fotel, na którym siedział, i ryknął: – Łeb ci rozwalę, ty wydrwigroszu, taki synu, dobry tato, chamie nieokrzesany! Dukatów ode mnie żądasz, trzystu albo sześciuset, albo więcej co łaska? Skąd mam ci je wziąć, kiedy doba nie upłynęła, jak objąłem rządy w Baratarii? A choćbym i miał, za cóż miałbym ci je darować? Masz mnie za półgłówka, a może kto inny przez ciebie wypróbować pragnie moją głupotę? Precz mi z oczu, żywo, bo zrobię, com powiedział, jak mi Bóg miły! A wy, panie z brodą – zwrócił się do majordomusa – powiadaliście, że to nie zamachowiec, otóż mówię wam, że to zamachowiec na mój spokój, na moje zdrowie, na krew, która mi uderza do głowy! Majordomus prędko dał znak chłopinie, by się wycofał, co ten nie mieszkając uczynił, a Sanczo Pansa zasapany odstawił fotel, opadł nań bez sił i jak ryba wyjęta z wody łapał powietrze. Uspokoiwszy się rzekł: – Zaiste, przez natręta tego przeszedł mi apetyt, nie będę już dziś wieczerzał i pójdę spać na głodnego. Gdzie jest moja sypialnia? – Sypialnia jest niedaleko – odrzekł majordomus – i w każdej chwili możecie, wasza bezsenność, zostać tam zaprowadzeni, istnieje atoli zwyczaj, że gubernator Baratarii przed snem robi obchód wyspy, by mieć pewność, że wszystko w porządku i może spać spokojnie do następnego ranka. – Chodźmy przeto – nie chcąc sprzeniewierzyć się obowiązkom władzy, znowu zgodził się, mimo że oczy mu się kleiły, Sanczo. – Mam nadzieję, że ta wyspa nie okaże się tak rozległa, bym jej nie obszedł do rana. I ruszył na ten obchód, energicznie wymachując laską, a w orszaku jego szli: majordomus o twarzy duenii Doloridy, sekretarz, który umiał czytać i pisać, wreszcie spora gromadka strażników, policjantów, protokolantów oraz takich funkcjonariuszy publicznych, których czynności wciąż pozostawały gubernatorowi niewiadome, ale z pewnością były bardzo potrzebne. Obchód ten był nader uciążliwy, bo coraz to ktoś przed nimi uciekał, więc trzeba go było gonić, a nie zawsze się udawało dogonić, co denerwowało goniących, a znowu jak się 171 udawało dogonić, to też wychodziło głupio, jak na przykład z pewnym młodzieńcem, złapanym dzięki temu, że się potknął i upadł. – Co cię skłoniło do ucieczki? – surowo zapytał gubernator. – To, że mnie goniono, wasza szczególność. – A czym się zajmujesz, kiedy nie uciekasz? – Idę sobie powoli. – Dokąd? – Spodziewam się, że w końcu dojdę na cmentarz. – A dokąd to dzisiaj szedłeś, nim zacząłeś uciekać? – Zażyć powietrza. – Ciekaw jestem, gdzie na tej wyspie zażywa się powietrza. – Tam gdzie wieje. – Ach tak! No więc teraz ja będę powietrzem, które powieje ci w tyłek i zdmuchnie prosto do więzienia! Tej nocy będziesz spał bez powietrza. – Obawiam się, wasza przemożność, że do tego mnie nie zmusicie. – Ja nie zmuszę ciebie? A czy ty wiesz, kto ja jestem? – Jakakolwiek jest wasza władza, nikt nie zmusi mnie, póki żyję, żebym spał w więzieniu. – Sądzisz, że przekupisz strażnika? Że jakiś czar skruszy twoje kajdany? – Przyjmijmy–uśmiechając się uprzejmie rzekł młodzieniec – że straż będzie nieprzekupna, loch głęboki, a kajdany mocne. Ani chybi spędzę tę noc w więzieniu, skoro mnie tam wtrącicie. Jeśli wszakże nie zechcę zasnąć i przez całą noc oka nie zmrużę, jaką władzą zmusicie mnie, wasza całkowitość, żebym spał w więzieniu, jak powiadacie? – Co prawda, to prawda – przyznał Sanczo Pansa. – Nigdy mi nie przyszło do głowy, że więzień może zachować tyle wolności, której niepodobna go pozbawić. Idź tedy z Bogiem, bo do końca wędrówki zdajesz się mieć jeszcze daleko, w każdym razie dalej ode mnie, choć się też nie śpieszę. Na podobnych gonitwach, a niekiedy rozmowach, jak ta, którą przytoczyłem, unaoczniających Sanczowi ograniczoność jego władzy nad ludźmi, zeszedł nocny obchód Baratarii, i oto dzień zaświtał na wyspie, nie pora więc już była udawać się do sypialni, tylko należało zabierać się znów do rządzenia oraz sądzenia, spożywszy jedynie skromne śniadanie, złożone z łyżeczki konfitur i czterech łyków świeżej wody, bo nic więcej nie podano, niestety. Tego dnia Sanczo rozstrzygnął znowu kilka konfliktów między poddanymi, wydał kilka praw, mających odtąd obowiązywać na wyspie, odebrał list Don Kichota, zgodnie z zawartą w tym liście radą odwiedził rynek, podyktował odpowiedź na list Don Kichota, a wieczorem był już tak zmęczony, że odmówiwszy kolejnego obchodu wyspy rzucił się na łoże, i zasnął. Historycy jego panowania powiedzą może, iż to zaśnięcie było głównym błędem gubernatora, bowiem właśnie z jego snu korzystając zebrali się wówczas zamachowcy, a byli nimi wszyscy ludzie, którzy go otaczali, pod przewodem majordomusa, i uradzili, jak dokonać przewrotu