Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
– Nie możemy zabronić Bykowcom wstępu do parku; trzeba by się ich jakoś pozbyć. Najlepiej wysłać na drugi koniec miasta... Whandall przyglądał mu się w milczeniu, aż Wanshig znów się uśmiechnął. – Przeszukali ci kieszenie? – Nie, zdążyliście mnie odbić. – W takim razie nie wiedzą, że nie miałeś złota. Doskonale. Widzisz, Iscunie chodzi z takim jednym z Bykowców. Mogłaby mu powiedzieć, że przyniosłeś złoto z portu i że w dziesięciu wybieramy się, by zebrać więcej. Będziemy wracać od południowej strony, rankiem tego dnia, kiedy odbędzie się festyn. Wtedy wszystkie Bykowce popędzą tam na złamanie karku, a my będziemy mieli cały park dla siebie. Przyjechało pięć wozów, grały bębny i flety. Trzydziestu książęcych sług w lśniących pancerzach z brązu przedefilowało z włóczniami i tarczami w dłoniach. W parku dali skomplikowany pokaz maszerowania w kółko. Potem przyszło ich jeszcze więcej i szereg zbrojnych się zagęścił, tworząc kordon ochronny dla wozów. Jakaś rodzina nierodowych rozciągnęła linę między dwoma grubymi drzewami – lina wisiała na wysokości wyciągniętej ręki dorosłego człowieka i była tak naprężona, że prawie nie obwisła. Młodszy od Whandalla chłopiec przeszedł po niej od jednego drzewa do drugiego i z powrotem, przy wtórze entuzjastycznych gwizdów i oklasków rodowych i nierodowych. Whandall zorientował się, że pokaz urządziła zapewne rodzina Powroźników – mieszkali przy Czarnej Dziurze i handlowali sznurami. Słudzy pracowali bez wytchnienia. Z jednego wozu wyciągnęli rozkładaną scenę, drugi przykryli namiotem. Na scenie pojawił się mężczyzna w kostiumie z ptasich piór. Przypominał orła. Nierodowi stłoczyli się wokół wozów; książęcy słudzy przechadzali się wśród tłumu, ktoś rozdawał maluchom ciastka. Muzyka grała wesoło, a w jej rytm kręciła się mała platforma z drewnianymi smokami, na których siedziały młodsze dzieci. Z początku popychali ją biegnący obok nierodowi, kiedy jednak ich dzieci zostały zepchnięte z karuzeli przez małych rodowych, dotychczasowa siła napędowa rozpłynęła się w ludzkim zbiorowisku. Rodowi ojcowie próbowali namówić starszych synów, żeby zakręcili platformą, ale ci nie chcieli o tym słyszeć, więc wkrótce znieruchomiała na dobre i została zapomniana. Ludzie śledzili widowisko. Większość rodowych skupiła się w jednym rogu parku, lecz kieszonkowców z Posiadłości wszędzie było pełno. Jednego złapano. Nierodowy obrzucił go wyzwiskami, ale na widok zmierzającej ku niemu grupy rodowych puścił go, klnąc jeszcze bardziej. Na scenie pojawiła się trupa akrobatów. Najpierw wybijając się z huśtawki, przelatywali w powietrzu krótkie odległości. Później jeden wdrapał się na długi poziomy drąg i zwisał na nim, trzymając się zębami; dwoje rodowych popisywało się połykaniem ognia, a potężnie zbudowany nierodowy połknął długi, cienki miecz. Dwoje Powroźników tańczyło na linie – tym razem chłopcu towarzyszyła jeszcze młodsza dziewczynka. Wykonywali salta w tył, pilnowani przez starszego mężczyznę, który w razie potrzeby miał łapać dziewczynkę, ale radziła sobie świetnie i nie potrzebowała jego pomocy. Whandall przepchnął się bliżej miejsca, w którym rozdawano ciastka. Jedna z dziewcząt... – Shanda! Zdziwiła się, widząc go przed sobą. – Och, nie poznałam cię. Zauważył, że zerka nerwowo w stronę stojącego na scenie ojczyma – Samorty szykował się do wygłoszenia mowy. Whandall poczęstował się ciastkiem. – Dalej szukają rodowych, z którymi mogliby rozmawiać? – spytał. – Chyba tak. Na razie nikogo nie znaleźli. Lord Samorty rozpoczął przemowę o nowym akwedukcie, który sprowadzi słodką wodę z gór. Tu i ówdzie słychać było wiwaty nierodowych. – Zabierzesz mnie tam, gdzie rosną sekwoje? – upomniała się Shanda. – Tylko jeszcze nie teraz. Z tym widowiskiem mamy objechać całe miasto. – Spróbuję, najlepiej przed deszczem. Po deszczu wszystko w gąszczu rośnie i trudniej się w nim poruszać. Na scenie coś błysnęło. – Zły czarodziej zatrzymuje cały deszcz dla siebie – mówił Samorty. – Ale pokonamy go! Spadnie deszcz! Rodowi i nierodowi zgodnie wiwatowali. – Na razie jednak cierpimy z powodu braku wody, który dokucza i nam, i zwierzętom gospodarskim. Coraz trudniej jest dostarczać wodę i jedzenie, dlatego następny Dzień Matki będzie dniem szczególnym. Rozdamy zapasy jedzenia na dziewięć tygodni. Przywieziemy też różne dodatkowe prezenty. Rozległy się okrzyki zadowolenia ze strony rodowych. – Będą wam musiały wystarczyć na dwa Dni Matki. I będziecie musieli odebrać je na Placu Pokoju, ponieważ nie damy rady dowieźć wszystkiego do tradycyjnych punktów dystrybucji. Nasilający się hałas w tłumie zagłuszył słowa Samorty’ego. Książę skinął ręką i na scenie pojawiło się trzech czarodziejów, którzy wyczarowywali różne rzeczy z powietrza, a potem sprawiali, że znikały. Jeden z nich zaprosił na scenę Shandę i zamknął ją w dużym pudle, a kiedy je otworzył, dziewczynka zniknęła. Whandall rozglądał się, gdzie mogła się podziać, ale jej nie znalazł. – Książę Pelzed nie jest zachwycony – odezwał się za jego plecami zadowolony Wanshig. – Cała Wężowa Ścieżka próbuje teraz coś zebrać, ale my zgarnęliśmy samą śmietankę. Dobra robota. Na scenie wyrosło magiczne pnącze. – Wiem, jak uszczęśliwić Pelzeda – stwierdził Whandall. – Co takiego? – Umożliwimy mu spotkanie z książętami. – Przecież nie znasz żadnych książąt! – Znam. Ten, który przemawiał, to książę Samorty... – To wszyscy wiedzą. – Ten, który rozmawia z czarodziejem, to Qirinty; sam też jest czarodziejem, a przynajmniej kieszonkowcem. Ten gruby, w zbroi, w otoczeniu sług, to Quintana. A ta piękna pani, która nalewa zupę, to jego żona