Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Odwróciwszy się, zobaczyłem Pana z moją siekierą zarzuconą niedbale na ramię. Olbrzymie psisko przysiadło przy nim na zadzie, wpijając we mnie wrogie ślepia, które nawet w bladej poświacie księżyca błyskały żółcią. - Wilk - przemówił do psa - poznaj Hen Wolffa. Ha! Wilk i Hen Wilk - niezłe, co? - Zaśmiał się obłąkańczo. Potężne psisko spojrzało na niego, szczerząc lśniące białe zębiska. - Jak Hen Wolff będzie próbował uciekać, możesz go zjeść - zapowiedział i położył rękę na grubym futrze porastają cym kark bestii. Pies odwrócił od niego ślepia i skierował wzrok na mnie - nie miałem wątpliwości, że zrozumiał każde słowo polecenia. - To co, możemy wracać? - zaproponował Pan. Ruszyłem, przemierzając z mozołem tę samą drogę, którą przyszedłem. Budynki gospodarcze rozświetlała pomarańczowa poświata. Posuwając się dróżką dostrzegłem ludzi, którzy krzątali się wokół długiego ognistego pasa w ziemnym wykopie, wysypując węgiel drzewny z worków w zar płomieni. Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem naszykowane krzyżaki do wsparcia rożna. W ciemności majaczyły zwalone na kupę trzy, może cztery martwe kształty. Człowiek, który pozbawił je życia, spoczywał teraz bez ruchu obok Pole śmierci 195 płonących węgli. Poznałem Fischera. Był nagi i wypatroszony jak dzik. Usu- nięte wnętrzności leżały na śniegu w jednej zbitej masie, a ludzie Pana nadziewali go na szpikulec rożna. Pan nachylił się, wybrał z kupy wnętrzności nerkę i odrąbał ją siekierą. Nerka parowała w lodowatym powietrzu. Cisnął ją psu. Wilk pożarł ją, kłapiąc paszczęką z zadowolenia. - Wolff lubi ludzkie mięso - odezwał się do mnie Pan. - Zjadł pańskiego księgowego. Zawiesili rożen z Fischerem na krzyżakowatych podpórkach i zaczęli go opiekać. Tej nocy zmarli stłoczyli się wokół mnie. Cześć znałem, inni byli mi obcy. Niektórzy drwili i wyszydzali, inni błagali płaczliwie, a większość krzyczała wniebogłosy. Wypacykowany Góring, z czerwonym lakierem na paznokciach, patrzył z upiornym uśmiechem. Siedziałem w fotelu, a Himmler przyglądał mi się przez grube szkła okularów, jak na robaka, którego miałby ochotę rozdeptać. Goebbels ze swym lisim uśmieszkiem podawał mi listę. Trzyma- łem w rękach ogromny zwój, na którym znajdowały się nazwiska wszystkich tych, których kiedykolwiek znałem. Proszę, śmiało, zachęcał, kto jeszcze ma być zabity? To żaden problem, możemy wpisać każdego, kogo tylko ze- chcemy. Widziałem tych, co umarli. Chowali się w cieniu, żeby kaci nie mogli ich dostrzec, a mimo to nadal słyszałem, jak krzyczą w trwodze i męce, gdy odbierano im życie. Przyszła Hilda, a także Kurt. Palili się, ogarnięci płomie- niami. Eisenmann, nagi i przerażony, dusił się w straszliwych ciemnościach. Fuhrer przyglądał im się wszystkim wzrokiem bez wyrazu. Smród rozkła- dających się warzyw i ciastek wydobywał mu się spomiędzy zębów, wydzielał się z porów ciała. Odór owiewał mnie, siedzącego w ciemności w fotelu i, chociaż wykręcałem głowę, nie mogłem się od niego uwolnić. Przy każdym moim ruchu olbrzymie psisko otwierało swoje ślepia, żółte w bladym blasku kominka, i patrzyło na mnie czujnie. W pokoju byli także żywi: spali wśród resztek piekielnej strawy, jaką sobie przygotowali. Przerażające, upieczone zwłoki Fischera zalegały jadalny drew- niany stół, dokładnie poporcjowane przez Pana: w świetle kominka połyski- wały żebra 1 długie piszczele, lśniły zęby wykrzywione w ostatnim grymasie walki. Zabójcy Fischera spali naokoło, z brzuchami wypełnionymi mięsem swej ofiary. Dla nich miał być pierwszym z wielu. Nastał świt i zmarli powrócili wreszcie do zamieszkiwanego przez siebie piekła. Pan i jego ludzie obudzili się jak na komendę, niczym psy. Siedziałem na swoim miejscu. Wyszli i zaczęli rozmawiać, ale głuchota nie pozwoliła mi 196 Barnaby Williams dosłyszeć, o czym mówili. Rozległ się warkot silników samochodowych. Nagle owiał mnie zimny prąd powietrza. Zobaczyłem Pana. Stał i przyglądał mi się. - Wyjeżdżam na trochę - oznajmił. - Ale nie na długo i niezbyt daleko. Jeżeli Wilk poczuje głód, może cię zjeść. Jeśli będziesz próbował uciekać, zje cię na pewno. Olbrzymie psisko wpatrywało się we mnie. Nie miałem wątpliwości, że to, co do mnie mówiono, jest świętą prawdą. - Za stary jestem, żeby odważyć się na przejście góry po śniegu i lodzie - zauważyłem. - A to jedyna droga, skoro most jest zagrodzony. - Wiem - kiwnął głową Pąn. - W takim razie pozostaje ci mieć nadzieję, że nie zamarudzę zbytnio, bo Wilk lubi sobie dobrze podjeść przed zacho- dem słońca. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Usłyszałem, jak zapuszcza silnik swojego samochodu, a potem nastała cisza. Zostałem sam na sam z psem. Nabrawszy przekonania, że Pan odjechał, wstałem. Pies podniósł się razem ze mną. Przeszedłem powoli do holu, zęby założyć buty i watowaną kurtkę - pies szedł za mną, postukując pazurami o deski podłogi. - Idziemy - powiedziałem ostro. Spojrzał na mnie zimnym wzrokiem. Nie spodziewałem się, że mnie posłucha - był posłuszny jedynie temu, kto go wytresował - ale chciałem stworzyć wrażenie, że jestem mu co najmniej równy. Wiedziałem, że gdy tylko wyczuje we mnie istotę słabszą od siebie, rzuci się na mnie bez chwili wahania. Zatopiłem w nim swoje oczy, oczy starego pilota myśliwca. Po chwili odwrócił leb, jakby zupełnie obojętny. - Idziemy - powtórzyłem. - Pora na śniadanie. Wyszliśmy na śnieg