Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Tyle o faktach. Pozostaje jeszcze sceneria, w jakiej się rozegrały: stojący na pokładzie bezbronny człowiek i świadkowie — ci od strony wody. Upiorne przedstawienie. Ten na pokładzie, skręcany potwornym cierpieniem, i tak nie rozumiał moich przetargów o jego egzekucję, ale świadkowie... Tylko dwie czarne minuty w dwudziestu sześciu latach mego życia i od razu wieko trumny. Mówię: „tylko dwie”, jak gdybym już umierał. Lubię wczesną jesień. Zdecydowanie bardziej niż wiosnę czy lato. Jesień w luneburskiej pustaci oszałamia bogactwem barw i zapachów jak żadna inna pora roku. Niedaleko mojego ulubionego miejsca w puszczy przebiega rzeczka Ałler: bystra, zimna, wody swoje bierze z wielkich połaci bagien i torfowisk zalegających to uroczysko. Jest krystalicznie czysta: patrząc z brzegu widzi się każdy kamyk, każdy glon, ziarnko żwiru — płyciutka wydaje się ta Aller, zachęcająca do pobaraszkowania. Obcym w tym stronach zalecam jednak nieco ostrożności: jej płyt-kość zdradliwa jest, a niska temperatura wody działa na nie uodpornione serca niczym lodowata pętla. Oprócz zupełnie innego niż wiosną czy latem szmeru Aller jesień w puszczy luneburskiej przechowuje w zanadrzu jeszcze taką ciszę, jaka w tym skołatanym świecie umarła już dawno temu. Też pozorną jak płyt-kość wody, nie czekającą martwo na ożywienie krzykiem ptaka czy uderzeniem racicy spłoszonej sarny. Wszystko tu jest dla nie obeznanego pozorne, nijakie, wystarczy raz zobaczyć, aby więcej tu nie przybywać. I o to puszczy chodzi. Świat się tak bardzo zmienił w ostatnich latach, ludzie tak się poprzeinaczyli, rozkochali w betonie, w zwojach drutu kolczastego — kto ma dzisiaj czas dla listka osiki czy słowika. Nie tędy bowiem wiodą ludzkie drogi. I dobrze, że nie tędy. Świetnie, że zostawili tę krainę, że nad ścieżyny leśne, nad wyżłobione deszczami wykroty wybrali utwardzone szosy omijające tę krainę ciszy. Wybornie, że zostawili ją duchom przeszłości. O tej właśnie porze roku wyrywałem się nad Aller. Już w piątek pakowałem do plecaka książki, coś do jedzenia i picia, następnego dnia wczesnym rankiem wskakiwałem do autobusu, mającego przystanek naprzeciwko naszego domu, i wyruszałem ku memu królestwu. Jeżeli pogoda nie psuła się zdecydowanie, matka wiedziała, że nie zobaczy mnie wcześniej niż w niedzielę wieczorem. Do mojego pustkowia, obwarowanego z trzech stron wężom Aller, dostęp miały tylko sarny, jelenie i dziki. Człowiek, chcąc się tam dostać, musiałby wpierw przebrnąć przez ciemną plątaninę dziewiczej puszczy, pokonać zdradliwe bagnisko, zapadnie, wertepy sypkich piachów — nie widziałem chętnych na to wśród ospałych mieszkańców małego Burgdorfu. Ja na pokonanie tej zapory potrzebowałem godziny. Na dotarcie do mojej patelenki zieleni w tej dziczy. Ale wysiłek bywał stokrotnie wynagradzany. Zwracany mi przez naturę darami rozumianymi tylko przeze mnie. Czegóż tam nie robiłem! Rozebrany do naga hasałem po polance, ścigałem się z ptakami, ćwiczyłem miotanie kamieniem, oszczepem wydłubanym z gałęzi, wskakiwałem do lodowatej wody, aby potem, wyczerpany wysiłkiem, wypoczywać aż do uła-dzema się we mnie wzburzonej krwi. Świat, kiedy znowu otwierałem oczy, był jak z zaczarowanej baśni. Mógłbym tak leżeć bez końca i wykrzykiwać hymn pochwalny na cześć słońca. Ono mnie stworzyło, jemu się oddawałem, z niepojętą rozkoszą stapiałem się z nim w nierozłączną całość. Tak, panie Goethe: Dem Schnee, dem Regen, dem Wind entgegen — romantycznym młodzieniaszkiem byłem! Czterdzieści kilometrów dalej istniał świat totalnego obłędu całego narodu, z którego wyleczyć go miały dopiero Rosja i bomby. Tupot buciorów, jazgot fanfar, staccato werbli tego świata tu nie dochodziły, lecz świat ten był aż nadto realny i już aiedługo miał się upomnieć o mnie. Pewnego popołudnia zadanie to zlecił komuś do tego szczególnie predestynowanemu. Wylegując się po kąpieli rozmyślałem o roku spędzonym jako stypendysta w London Royal Maritime Engineering College, o całkowitej odmienności stylu życia w tym kraju, o jego inności w ogóle w stosunku do tego, co u nas obiegowo się o nim pisze, o pewmj dziewczynie z mego roku, Kanadyjce z prowincji Alberta — nic konkretnego, łączyło nas kilka przelotnych uśmiechów, gdy nagle w myśli moje wdarł się niepokój. Otworzyłem oczy