Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wyjdź, ubiorę się. — Ubieraj się prędko. Ja ci tu przyniosę kawę. — Nie chcę ja kawy — odpowiedział Julian. - I ty nie chcesz? - zawołała Antosia spojrzawszy na niego z trwogą. - O! i ty musisz coś wiedzieć. - Mówię ci, że nic nie wiem, chociaż czuję, i to nie dopiero od dziś, że jest coś złego. Ale idź już, proszę cię. - O Boże! - mówiła wówczas panna zakrywając twarz - jakże mnie to niespodziewanie spotyka! A wstałam taka wesoła i szczęśliwa! Gdy siostra oddaliła się, Julian zerwał się z łóżka i w kwadrans potem był już na ulicy. Radca Sulejewski wyszedł rano z domu, żeby odświeżyć głowę znękaną myślami i bezsennością i uniknąć badawczego oka żony i zapytań, które mu tym bardziej przeszywały serce, że na nie odpowiedzieć nie mógł. Żeby ją jednak jakkolwiek zaspokoić, obiecał wrócić na kawę i pomówić o tym strapieniu, które dostrzegła. Gdy jednak poszedł do Ogrodu Saskiego, gdzie się znalazł samotnym, gdy rozważać zaczął, że wymówienie się, choćby złagodzone, z krzywdą, jakiej doznał, dojdzie koniecznie do syna, który z narażeniem zdrowia i życia będzie się starał zmyć tę plamę, jaka na czoło jego spadła, postanowił milczeć bądź co bądź i ofiarować Bogu tę boleść, jaką na niego zesłał. Żeby jednak i zewnętrzny wyraz jego twarzy nie pokazał żonie i dzieciom, jak głęboko cierpi, żeby miał czas opanować się i przybrać ten charakter pokoju i powagi, który był zwyczajnym jego fizjonomii piętnem, postanowił nie pokazywać się teraz w domu, zająć się obowiązkiem, spodziewając się, że te kilka godzin, które miał przed sobą, wystarczą mu do powrócenia przynajmniej pozornie do dawnego stanu. O dziewiątej więc poszedł prosto do biura i woźnego, którego spotkał na drodze, posłał do domu, żeby go żona ze śniadaniem nie czekała. Jakkolwiek to był człowiek silnej duszy i mocnej woli, nie mógł jednak uśpić w sobie tego bolu, który miał życie jego strawić. Każda okoliczność rozdrażniała jego ranę i na co spojrzał, zdawało mu się, że to jakoś nie tak wygląda jak pierwej. Gdy wszedł na dziedziniec gmachu, do którego co dzień przed godziną jedenastą przychodził, zdawało mu się, że woźni, którzy przede drzwiami stali, zobaczywszy go, odwinęli się nagle i znikli; na tymże dziedzińcu postrzegł kilku kancelistów rozmawiających z sobą z zajęciem, a gdy go ujrzeli, rozeszli się i każdy udał się w swoje stronę; gdy się obejrzał ku bramie, obaczył dwóch sekretarzy dążących do biura, którzy znowu, gdy go ujrzeli, zatrzymali się i szeptać z sobą zaczęli. Gdy wszedł do sali, zastał nie wszystkie jeszcze stoły zajęte, a ci, co już siedzieli przy swoich, powstali; patrzyli na niego z podziwieniem, a gdy mijał drzwi i obejrzał się za siebie, zdawało mu się, że sobie jakieś dawali znaki i dla rozmowy zbliżali się ku sobie. To samo wydało mu się i w drugiej sali, aż póki nie przyszedł do swego pokoju, w którym jako urzędnik wyższy sam jeden pracował. Tam dopiero, przymknąwszy drzwi, rzucił się na krzesło i boleśnie zawołał: — O! tak! Wszyscy już wiedzą! Jedną tylko tą myślą zajęty, że publicznie zhańbionym został, tego przede wszystkim obawiając się, aby krzywda jego do uszu syna nie doszła, na wszystkich twarzach czytał te fatalne słowa, którymi go spoliczkowano, i w każdym ruchu swych podwładnych widział podziwienie, litość lub szyderstwo. Zapomniał o tym biedny starzec, że to było dopiero po dziewiątej, a on zwykle przed jedenastą przychodził, że zatem te wszystkie ruchy, gesta i szepty podwładnych znających jego surowość nie były czym innym jak prostym zadziwieniem, że naczelnik tak wcześnie przyszedł, i obawą, aby nie skarcił jednych za to, że nic jeszcze nie zrobili, a innych za to, że ich na naznaczoną godzinę nie było. Ale któż nie pojmie, że nie mogły być inne myśli i uczucia człowieka, który się jeszcze nigdy za żadne swoje słowo, za żadną czynność nie wstydził, a dziś, gdy się spodziewał, że go cześć i szacunek publiczny odprowadzi do grobu, z taką plamą na czole pokazuje się ludziom. Jeszcze starzec nie ochłonął z pierwszego wrażenia, jakie na nim zrobił widok tego miejsca, gdzie tyle lat pracował i tyle zasług położył, jeszcze siedział pogrążony w myślach i trzymał obu rękami głowę, w której pulsa tak mocno biły, gdy drzwi się otwarły i wszedł Julian zadyszany i blady. Porwał się Sulejewski z miejsca, całą mocą swej woli pokonał w sobie przerażenie na tę myśl, że może syn wie już o wszystkim, i surowiej niż zwykle zapytał: - Czego chcesz? Po coś tu przyszedł? Julian zbliżył się z pokorą, wziął jego rękę i przyciskając do ust rzekł: - Przepraszam cię, drogi ojcze, jeżelim ci przeszkodził. Ale wczoraj byłeś tak blady i zasmucony, matka mówiła mi, żeś całą noc nie spał, wyszedłeś tak rano, żem ci nawet nie oddał dobrydzień, a teraz nie widzę także spokojności w twojej twarzy, zastałem cię pogrążonego w myślach. Będzieszże się dziwił, ojcze, żeśmy wszyscy potrwożeni, żem tu bez wiedzy nawet matki przyszedł, aby cię obaczyć, aby się dowiedzieć, co ci jest, co cię dotknęło? A musiało cię coś ciężkiego dotknąć, bo już od kilku dni widziałem, żeś nie był takim jak zwykle; czułem to po tych ciężkich myślach, które i mnie prześladują, że nam coś grozi, a znam cię dobrze i wiem, że drobna troska nie zdołałaby cię do takiego stanu przyprowadzić. Starzec odetchnął zmiarkowawszy z pierwszych słów syna, że nic jeszcze nie wie, i słuchał go cierpliwie do końca. Gdy Julian umilkł i patrzył mu niespokojnie w oczy, podał mu rękę, przyciągnął do siebie i pocałowawszy w głowę rzekł z łagodnością, którą mu natchnęło to nagłe przejście ze śmiertelnej trwogi do chwilowego uspokojenia: - Moje dziecię, nie dziwię się, żeś tu do mnie przybiegł i żeście się potrwożyli, bo wiem, jak mnie kochacie, a rzeczywiście miałem przykrość, której utaić tą rażą nie mogłem, bom trochę niezdrów, jak zwykle taję przed wami takie gorycze, których żaden urzędnik uniknąć nie może, a których już tyle doznałem. Idź więc, Julku, do matki i powiedz jej, żeś mię widział, żeś mię jeszcze zastał nieukontentowanym i zamyślonym, ale że w ten moment, biorę się do roboty, która mi chmurne myśli rozpędzi. Poproś matki, żeby był barszczyk na obiad, bo mi się zdaje, że będę miał na niego apetyt, i uspokój ją, że tej nocy spać już będę dobrze, zwłaszcza jak się zobaczę z Malczem, do którego zaraz napiszę, żeby w przejeździe wstąpił tu do mnie do biura