Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Rajmund dopiero teraz zobaczył, że profesor leży na podłodze przyduszony cielskiem jakiegoś potwora o krótkich, grubych łapach. Żeby wydostać strzykawkę, musiał wsunąć rękę pod bok tego monstrum. Pałce wyczuły ciepłą elastyczną błonę, podobną do ludzkiej skóry. Ręka profesora Laurenta z całej siły zaciskała rurkę wystającą z krótkiej szyi potwora. — Proszę mi podać strzykawkę! — Nie, najpierw niech pan złapie i ściśnie w ręku tę nurkę. Niech pan trzyma mocno i nie wypuszcza! W giętkiej rurce ciężko pulsowała jakaś ciepła, płynna substancja. „Krew?” — pomyślał Rajmund. Profesor Laurent wygiął się, głowa jego wyjrzała spod ciemnego, drgającego cielska. Namacał wolną ręką jakieś miejsce na szyi potwora i pewnym ruchem wbił igłę strzykawki w małe wgłębienie. Po upływie sekundy drgawki ustały, pulsowanie w rurce pod palcami Rajmunda niemal zamarło. Czarne cielsko zwiotczało, osunęło się i zwaliło na bok. Profesor Laurent usiadł na podłodze. Ręce mu się trzęsły. — Gdyby nie pan… — Nie mógł dalej mówić. Rajmund również dygotał. Nieposłusznymi palcami wyjął papierosa. Dym zdawał mu się gorzki i gryzący, mimo to poczuł się nieco lepiej. Zobaczył, że Laurent przełknął jakąś żółtą granulkę i wkrótce potem lekko zerwał się na nogi. — Luizo! — zawołał zbiegając po schodach. — No właśnie, tak przypuszczałem. Przestań, wszystko w porządku. Przestań! Rajmund zszedł za nim na dół. Luiza siedziała na pierwszym stopniu i bezdźwięcznie szlochała, objąwszy głowę rękami. Laurent patrzył na nią z grymasem niezadowolenia. Po chwili wahania wyjął z kieszeni niewielką, przezroczystą laurkę, usunął korek z waty i wysypał na dłoń dwie białe pigułki. — Masz, zażyj to! — rzekł nakazujące. — Prędzej! Luiza oderwała ręce od twarzy. Jasne rozszerzone oczy wydały się Rajmundowi obłąkane. Teraz jednak strach Luizy był już dla niego zrozumiały. Mimo woli zerknął na górę, czy przypadkiem nie ożył tam ciemny, krótkołapy stwór. Luiza połknęła pigułki. Chwilę siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie. Potem oczy jej zrobiły się szklane, zniknął z mich wyraz napięcia. Poruszyła słabo wargami, jakby chciała coś powiedzieć;, i nagle powieki jej opadły, zaczęła zsuwać się ma podłogę. Profesor schylił się szybko i podtrzymał ją. — Zanieśmy ją do sypialni — powiedział do Rajmunda. — Ja zaniosę. Proszę mi pokazać drogę. Ciało Luizy prawie nic nie ważyło. Rajmund spojrzał na jej bladą, spokojną twarz i nagle poczuł przejmującą litość dla tej kobiety. Litość i czułość. Za cóż ją laki los spotkał? — To tutaj — rzekł profesor otwierając drzwi. Rajmund położył Luizę na łóżku, zdjął jej z nóg pantofle, rozwiązał pasek szlafroczka i okrył kołdrą. — Będzie spała do rana. Tylko obudzi się pewnie z bólem głowy — mówił profesor. — Chodźmy, musimy jeszcze zanieść Pierre’a do pokoju. Ten tam na schodach nazywa się Pierre… I jeszcze jedno — gdyby ktoś rzucił się na pana, niech pan go chwyci za szyję i stara się mocno ścisnąć rurkę. Widział pan nurkę u Pierre’a? Takie rurki mają wszyscy z lewej strony… Tylko za rurkę, rozumie pan? — Rozumiem — powiedział Rajmund wstrząsnąwszy się z łebka. — Boi się pan? — profesor spojrzał ma niego bystro. — Wobec tego ja sam… — Nie, nie — zaprzeczył Rajmund. — Po prostu mnie… — Wiem — profesor skinął głową. — To nieprzyjemne… Rajmund szedł za nim, gryząc wargi. W gruncie rzeczy nie tyle odczuwał strach, ile obrzydzenie. Zaciągnęli nieruchomego Pierre’a do drzwi i postawili go na nogi. Rajmund mimo woli odwracał głowę dotykając tej dziwnej, ciepłej i sprężystej masy. Pierre przypominał dzieło rzeźbiarza modernisty — krótkie nogi, krótkie ręce, nieforemny tułów i okrągła ciemna głowa tworzyły całość, w której ledwie było zaznaczone jakieś dalekie podobieństwo do człowieka. Okrągłe usta — ciemny otwór bez zębów i języka, otworki zamiast nosa a uszu oraz coś w rodzaju oczu, przypominających raczej wetknięte w skórę błyszczące guziki. Czarniawe cielsko zwisało bezwładnie w rękach ludzi. Profesor Laurent ostrożnie uchylił drzwi. W pokoju było cicho. Wtaszczyli Pierre’a, ułożyli go na sofce. Rajmund rozejrzał się dyskretnie i naraz poczuł mdlący dreszcz obrzydzenia. W rogu pokoju siedział w fotelu i uważnie mu się przyglądał ktoś bardzo podobny do człowieka. Miał białą skórę i jasne włosy. Pod puszystymi brwiami świeciły silnym blaskiem niebieskie oczy. Rajmund obserwował ową istotę, usiłując rozpoznać, czym różni się ona od człowieka. Profesor Laurent ostrożnie zbliżył się do siedzącego w fotelu, lecz tamten nawet się nie poruszył. — Co się stało, Michel? — zapytał. — Dlaczego nie śpisz? — Pan wie dlaczego. — Głos był nieco głuchy, bez modulacji, lecz słowa brzmiały wyraźnie. — Pierre’a trzeba przerobić. W obecnym stanie jest nie do przyjęcia. Jest niebezpieczny. François również. Mówiłem już panu. — Dobrze, masz rację. Zrobię to. — Ze mną też jest niedobrze. Mam rozregulowany układ hamowania. Widział pan przecież. Krzyczałem. — Tak, krzyczałeś. Dlaczego? — Powtarzam, że proces hamowania został naruszony. Zbyt gwałtownie reaguję na bodźce zewnętrzne. Przy dużym podnieceniu impulsy woli przestają działać, jakkolwiek kontrola świadomości pozostaje. Michel umilkł na chwilę, po czym dodał: — Uważam, że ja również mogę być niebezpieczny. — Na czym to niebezpieczeństwo polega? — spytał profesor. — Na wyłączeniu się świadomej woli. Na nadmiernej pobudliwości nerwów motorycznych i narządów mowy. Powinien pan natychmiast zająć się moimi ośrodkami hamującymi. Rajmundowi wydało się, że majaczy