ďťż

Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

W rakiecie było sucho i wygodnie. Podróżnicy z zadowoleniem zdjęli skafandry i ułożyli się w miękkich fotelach, przekształconych bez trudu w łóżka. „Rankiem” — według zegarów ziemskich wskazujšcych czas w rakiecie — po œniadaniu nadszedł czas na rozstrzygnięcie, kto weŸmie udział w patrolu. Ngarroba denerwował się tak, że przykro było na niego patrzeć. — Twój temperament — powiedział Gargi — to jakiœ przeżytek przeszłoœci. — Sšdzę — zaprotestował szybko afrykański uczony — że ludzie będš się denerwować i za tysišc lat. Inaczej nie warto byłoby żyć. Nie wierzę w beznamiętnych ludzi. — Ty, Gargi, również się denerwujesz — stwierdził Karbyszew. — A spokój Sun Lina to tylko umiejętnoœć panowania nad sobš — natychmiast odparował Hindus. — Któż z nas się nie denerwuje? Może ty? — Pierwszy raz mam się spotkać z istotami rozumnymi z innej planety — odparł Karbyszew. — Wolno czuć się zdenerwowanym. A więc tak — kto wyrzuci więcej oczek, pójdzie na patrol. Rzucam pierwszy. Wyjšł pożółkłš kostkę, koœć do gry używanš w starożytnym Rzymie — przedmiot muzealny, który podarowała mu na pamištkę córka. — Cztery — oznajmił Sun Lin patrzšc na kostkę, która się ku niemu potoczyła. Ngarroba długo trzšsł kostkę w dłoni zanim rzucił jš na gładki stół. — Pięć! — wykrzyknšł. — Pięć! Chińczyk rzucił kostkę. Wypadła trójka. — No cóż — Gargi wycišgnšł rękę. — Mam jednak dwie szansę na trzy. Tak w każdym bšdŸ razie mówi teoria prawdopodobieństwa. Ech! — Dwójka — skonstatował chłodno Sun Lin. — Teoria prawdopodobieństwa ma znaczenie tylko przy większej liczbie rzutów. — Jakie instrukcje? — zapytał pokornie Gargi. — Nie odchodŸ od rakiety dalej niż na dziesięć kroków. — Przecież jej nie ukradnš! — Jej — nie. Ale ciebie mogš. Przy najmniejszym podejrzanym zjawisku ukrywasz się w rakiecie i obserwujesz. Radar jest uszkodzony, więc musisz posługiwać się iluminatorem. Szczerze mówišc, nie wylšdowaliœmy zbyt pomyœlnie. Czas akcji patrolu — dwadzieœcia cztery godziny. Jeżeli nie wrócimy, nie opuszczaj rakiety. Czekasz jeszcze dwanaœcie godzin. Musisz wówczas zachować wyjštkowš ostrożnoœć. Po następnych dwunastu godzinach odlatujesz na Ziemię. W cišgu paru najbliższych godzin podróżnicy przygotowywali rakietę do startu. Ngarroba włšczał i wyłšczał lewary uruchamiajšce „nogi”, póki rakieta nie przyjęła pochyłej pozycji, Gargi pracował przy maszynie do liczenia. Sun Lin zakładał program urzšdzeniom sterowania. — Guzik naciœniesz według tego zegara — powiedział wreszcie. — Włšczyć na pięć minut przed czasem. Start będzie automatyczny. To pewniejsze. Nie ruszaj nic, póki nie zacznš dochodzić sygnały z Ziemi. To nastšpi dopiero za trzy dni. Wówczas zaczniesz nadawać komunikaty na ziemię. Przedtem i tak nie będzie łšcznoœci radiowej. Przeszkadza Słońce i… — Wiem. — Muszę jednak cię poinstruować. Za przyciœnięciem tego guzika wszystko, co powiedziałem, może być powtórzone, ile razy zechcesz. — To też wiem. — No, to doskonale. Życzę ci pomyœlnego dyżuru! — Poczštek pracy patrolu za pół godziny — uprzedził Karbyszew spoglšdajšc na zegar œcienny. — Wkładać skafandry! Uczestnicy wyprawy przechodzili jeden za drugim do kabiny przepustowej, wkładali skafandry i przez otwór w œcianie, po wcišganej drabinie wydostawali się na zewnštrz. — SprawdŸmy zegarki — zaproponował Karbyszew. — Według zegara startowego. — W drogę! Krótki uœcisk dłoni i trzy postacie w skafandrach zachlupotały po błocie. Czwarta pozostała przy zadartym w górę kadłubie rakiety. 3 — Niebiańscy kou, niebiańscy kou! — krzyczał Loo podbiegajšc do Wielkich Jaskiń. — Niebiańscy kou sfrunęli obok Dzikiej Wody! Wtem zauważył, że wszyscy milczš i ze strachem patrzš na starego Chc. Plemię zgromadziło się w komplecie. Tylko dwie czy trzy osoby zwróciły głowę w stronę krzyczšcego Loo, ale zaraz znów skierowały wzrok na wodza. Chc przemawiał potrzšsajšc rękami. — To byli dwunożni! Z okršgłymi głowami i gładkš skórš takš jak majš kulu. Drobny, słaby lud, tylko jeden był słusznego wzrostu, ale też mniejszy od wielu z naszego plemienia. Chc pokazał rękš, jakiego wzrostu byli ci okršgłogłowi. Podniósł z ziemi okršgły, zielony owoc tagu i wytłumaczył, że takie głowy miały te dziwne stworzenia. Wštpliwe, aby umiały dobrze pływać. Majš nogi o małych, zupełnie małych stopach, proste i grube jak pnie. Chc dał zgromadzonym do zrozumienia, że istoty, które „widział, znajdujš się na bardzo niskim stopniu rozwoju, znacznie niższym niż dwunożni ze stada Cho, którzy nie umiejš robić „żšdeł latajšcych”, i z tego powodu nie mogš polować na kulu, tylko żywiš się tym, co zbiorš w lesie. — le chodzš — powiedział Chc. Widział, jak się przewracali na równej drodze. Nawet (w głosie Chc zabrzmiała głęboka pogarda) stajš na czworakach i czołgajš się, jakby nie byli dwunożnymi. Sam widział. A jednak sš to chyba dwunożni, tylko zupełnie dzicy. Ukradli „żšdło latajšce” wyrwawszy je z cielska kulu