Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Czy są jakieś pytania albo uwagi? -- zapytał dobrotliwie pan Goldberg. Charlie nie mógł nie zauważyć, że Jim jest niepomiernie zadowolony z obrotu sprawy. - Istnieje propozycja - ciągnął pan Goldberg tym samym głosem, który zdawał się rozpływać wśród dokumentów jak masło na ciepłej grzance - żeby pan Charles Anderson, który jak słyszę, wybiera się wkrótce na Wschód, zechciał również podpisać podobne pełnomocnict- wo jak jego siostry. Rozumiem, że cały majątek zostałby wówczas zainwestowany w Spółkę Sprzedaży Automobilów Andersona. Charlie poczuł ogarniający go chłód. Jim i Hedwig obserwowali go w napięciu. - Ja tam się nie wyznaję na mądrościach prawnych - powiedział. - Ale wiem, czego chcę: dostać jak najszybciej swoją część na rękę. Mam na widoku pewien interes na Wschodzie, chciałbym w niego zainwestować. Jimowi zaczęła drżeć cienka dolna warga. - Nie bądź głupcem, Charlie. Znam się na interesach lepiej od ciebie. - Może na swoich. Ale nie na moich. Hedwig, która, gdyby mogła, zabiłaby Charliego wzrokiem, nie wytrzymała i wtrąciła swoje: - Och, Charlie, pozwól Jimowi zrobić, co chce. Przecież to dla naszego wspólnego dobra. - A-a, zamknij się chociaż ty - odpalił Charlie. Jim porwał się na równe nogi. - Słuchaj, szczeniaku! Jak ty się odzywasz do mojej żony? - Moi państwo, moi mili państwo - zagruchał notariusz pocierając palce tak zapamiętale, jakby chciał z nich wykrzesać iskrę. - Nie dajmy się ponieść temperamentowi, nie wypada w takich okolicznościach. Musimy stworzyć atmosferę domowego ogniska, rodzinnej pogawędki przy kominku. Charlie prychnął śmiechem. - Aha! Taką, jaka zawsze panowała w naszym domu - powiedział półgłosem i odwrócił się do nich plecami. Wyjrzał przez okno na białe dachy i drabinki pożarowe obrośnięte soplami lodu. Śnieg topniejący na gontowym dachu sąsiedniego drew- niaka dymił w popołudniowym słońcu. Za drewniakiem widać było puste parcele z głębokimi zaspami i kawałek gołej asfaltowej jezdni z automobilami mknącymi w jedną i w drugą stronę. - Słuchaj, Charlie, opamiętaj się. - Głos Jima za jego plecami przybrał proszący śpiewny ton. - Wiesz, jakie warunki postawił swoim przedstawicielom Ford*. Dla mnie to być albo nie być. Ale jako lokata to życiowa szansa. Nie stracisz nawet, gdyby fabryka się zwinęła. Zawsze zostaną auta. Charlie się obrócił. - Jim - powiedział spokojnie - nie mam zamiaru z tobą dys- kutować. Chcę dostać swoją część spadku w gotówce, jak tylko zdołacie z panem Goldbergiem załatwić formalności. Mam na widoku interes z motorami do aeroplanów, w porównaniu z tym wszystkie przed- stawicielstwa Forda to pestka. - Nie rozumiesz, że ja chcę zainwestować pieniądze mamusi w rzecz absolutnie pewną? Niech pan Goldberg powie: czy to nie jest najpew- niejsza lokata pod słońcem? - No, automobile Forda rzeczywiście spotyka się na każdym kroku. Może młody człowiek zechce jeszcze przemyśleć sprawę. Ja tymczasem mogę poczynić wstępne kroki... - Nie zgadzam się na żadne kroki, wstępne ani nie wstępne. Chcę dostać bezzwłocznie, ile się da. A jeśli pan nie potrafi tego załatwić, poszukam adwokata, który to załatwi. Wziął paltot i kapelusz i wyszedł. Następnego dnia zjawił się na śniadanie w kombinezonie jak zwykle, ale Jim mu oświadczył, że nie życzy sobie jego pomocy, skoro Charlie ma takie zdanie o firmie. Charlie wrócił na górę i rzucił się na łóżko. Gdy Hedwig przyszła je zasłać, wykrzyknęła: "O, jeszcze tu jesteś!"- i zawróciła strzelając drzwiami. Charlie słyszał, jak wraz z ciotką Hartmann tłucze się i trzaska przedmiotami przy różnych zajęciach domowych. W połowie przedpołudnia zszedł na dół i odszukał Jima, który ślęczał nad księgami w kantorku przy salonie sprzedaży. - Jim, chcę z tobą pomówić. Jim zdjął okulary, popatrzył na niego. - Co znowu? - spytał cedząc po swojemu słowa. Charlie odparł, że podpisze mu to pełnomocnictwo, jeśli Jim mu ~ pożyczy teraz pięćset dolarów. W przyszłości, jeśli ta jego historia lotnicza się rozkręci, może go w zamian przypuścić do spółki. Jim się skrzywił. - Więc dobrze - rzekł Charlie. - Niech będzie czterysta. Muszę się wyrwać z tej dziury. Jim wstał powoli. Był taki blady, że Charlie się wystraszył, czy mu coś nie jest. - Widzę, że ci już nie wbiję do tej durnej pały, z czym się tu borykam. Nie to nie, niech cię szlag. Koniec z nami. Hedwig będzie musiała pożyczyć pieniądze w banku na swoje nazwisko. Ja jestem zadłużony po uszy. - Wszystko mi jedno, jak to załatwicie - odparł Charlie. - Chcę stąd wyjechać. Szczęście, że w tym momencie zadzwonił telefon, boby sobie pewnie skoczyli do oczu. Odebrał Charlie. Okazało się, że to Emiska. Powie- działa, że była wczoraj w St. Paul i widziała go na ulicy. Okłamał ją, że wyjeżdża, chce ją wystawić do wiatru. Musi do niej dzisiaj przyjść, bo jak nie, to nie wie, co sobie zrobi. Chyba nie chce, żeby się zabiła. Charlie był skołowany awanturą z Jimem i w ogóle wszystkim, tak że w rezultacie obiecał jej przyjść. Zanim skończył rozmawiać, Jim z promiennym uśmiechem wyszedł do salonu czarować jakiegoś klienta. Jadąc tramwajem postanowił powiedzieć Emisce, że się ożenił podczas wojny z Francuzką, lecz otworzyła mu taka wymizerowana i blada, że nic nie powiedział, tylko ją zabrał na tańce. Czuł się okropnie głupio widząc, jaka jest uszczęśliwiona, zupełnie jakby wszystko było znowu po staremu. Na odchodnym umówił się z nią na przyszły tydzień. Przed wyznaczonym dniem był już w drodze do Chi. Jednak poczuł się naprawdę dobrze dopiero, gdy przejechał przez miasto i wsiadł na drugim dworcu w pociąg nowojorski