Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Góra Oborch drżała na zboczach plując głazami w blade niebo. Nadleciał wicher, twardy jak żelazny drąg wparty w nagle zziębnięte plecy Eryka. Kamienna pustynia Salmenbroku kuliła się pod nagłymi ciosami wiatru. Eryk dotarł do drabiny zrobionej specjalnie dla niego by mógł wspiąć się na poddasze, w którym mieszkał. Sandra Tamarin wyszła spoza pobliskiej wieżyczki. Zatrzymała się przykładając dłoń do ust. W grzmocie wiatru nie słychać było, co powiedziała. Eryk zbliżył się do niej. Zatrzeszczał żwir pod niezgrabnymi butami ze skóry, które wykonał dla niego miejscowy rzemieślnik. - Słucham cię, pani - powiedział. - Och... nic takiego, Eryku Wace. - Wzrok jego napotkał spojrzenie jej zielonych oczu, niewzruszonych i dumnych; ujrzał jednak, że twarz jej pokryła się rumieńcem. - Chciałam tylko powiedzieć... dzień dobry. - Ja też - potarł zmęczone oczy. - Nie widziałem cię od dawna, pani. Jakże się czujesz? - Jestem niespokojna - odrzekła - Nieszczęśliwa. Może porozmawiamy chwilę? Pozostawili za sobą domostwa idąc zatartą ścieżką, która pięła się w górę wśród niskich ostrych krzewów pokrywających się purpurowymi kwiatami. Wysoko nad nimi krążyli strażnicy, lecz były to tylko nic nie znaczące punkciki na tle nieba. Eryk Wace poczuł, jak serce zabiło mu żywiej. - Co robiłaś, pani? - zapytał. - Nic ważnego. Cóż ja mogłabym robić? - Popatrzyła na swe dłonie. - Próbuję, lecz brak mi umiejętności, takich jak ty masz, albo van Rijn. - On? - Wace wzruszył ramionami. Niewątpliwie stary kozioł znalazł dość okazji do chełpienia się własnymi zasługami, gdy włóczył się bez celu po Salmenbroku. - Wystarczy... - dobierał właściwych słów. - Wystarczy, pani, że jesteś tutaj, przy mnie. - Ależ Eryku! - zaśmiała się ze szczerą przyjemnością, na wpół rozbawiona i wcale nie urażona. - Nie myślałam, żeś tak rycerski w słowach. - Nie było dotąd okazji, pani - mruknął, zanadto zmęczony i wyczerpany by zważać na słowa. - Nie? - popatrzyła nań z ukosa. Wiatr wdarł się w jej ciasno splecione włosy i rozwinął w nich małe srebrzyste proporce. Nie wyglądała jeszcze na wygłodzoną, lecz kości policzkowe wyraźniej odznaczały się w jej twarzy, na policzku widniała ciemna smuga, a odzież stanowiły workowate łachmany zeszyte przez krawca, który nigdy przedtem nie widział ludzkich postaci. Jednakże, choć wyzbyta w ten sposób ze swego królewskiego wyglądu, wydalała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek; może dlatego, że była bliżej niego? Ponieważ jej nędza szczerze świadczyła, że była tylko istotą ludzką - jak on sam? - Nie - Wycedził przez zaciśnięte zęby. - Nie rozumiem - odrzekła. - Wybacz, pani, głośno myślałem. Złe przyzwyczajenie. Zdarza się jednak na tych odległych planetach. Widzi się wciąż te same osoby tak często, że przestają być pożądanym towarzystwem; zaczyna się ich unikać - a poza tym oczywiście zawsze brak ludzi, więc wiele prac trzeba wykonywać samodzielnie, często przez wiele tygodni. Po co ja to wszystko mówię? Dobry Boże, jakże jestem zmęczony! Zatrzymali się na krawędzi wzgórza. U ich stóp leżała skała opadająca stromo setki metrów ku spienionej wodzie rzeki. Po drugiej stronie wąwozu góry wznosiły się przy górach, a słońce krwawo barwiło ich śnieżne stoki. Wiatr przeciskał się w górę wąwozu uderzając w twarze Ziemian. - Rozumiem. Tak, to dla mnie jasne - Sandra poważnie spojrzała na Eryka. - Całe życie musiałeś ciężko pracować. Brakło czasu na przyjemności, na uczenie się dobrych manier, na kulturę. Prawda? - Nie było w ogóle czasu, pani - odrzekł. - Urodziłem się w slumsach, o kilometr od starego portu na Trytonie. Tylko najbiedniejsi mieszkają tak blisko kosmodromu, ze względu na ruch pojazdów, smród i hałas jakby trzęsienia ziemi... choć można się do tego przyzwyczaić, aż to wszystko wrasta w ciebie, w twoje kości. Przypuszczam, że połowa moich kolegów już nie żyje lub siedzi w więzieniu, a druga połowa chwyta się dorywczych prac nie wymagających kwalifikacji, brudnych i ciężkich, których nikt inny nie chce. Jednak współczuć mi nie trzeba, miałem szczęście. W wieku lat dwunastu zostałem praktykantem u hurtownika futer. Po dwóch latach nawiązałem kilka kontaktów, które pozwoliły mi samemu znaleźć równie ciężkie i brudne zajęcie, tyle że na statku kosmicznym łowców zwierząt futerkowych lecącym na Rhiannon. W wolnych chwilach nauczyłem się tego i owego, zaś jeśli czegoś nie wiedziałem, zmyślałem trochę i udało mi się załatwić lepszą pracę. I tak dalej, i tak dalej, aż postawili mnie na czele tutejszej placówki, mało ważnego przedsiębiorstwa, które z czasem może zacznie się opłacać, ale wielkiego znaczenia nigdy nie uzyska. Jednak jest to jakiś kolejny krok. Więc jestem tu, na szczycie góry, pode mną leży Diomedes, i co teraz? Gwałtownie potrząsnął głową dziwiąc się, czemu jego zasób sił się wyczerpał. Przypominało to trochę zamroczenie alkoholem. Choć może coś więcej... nie to, żeby szukał współczucia... czy jednak na dnie duszy nie chciał wiedzieć, czy ona go rozumie? Czy potrafi zrozumieć? - Ty powrócisz do domu cało - rzekła cicho. - Tacy jak ty, wychodzą cało z opresji