Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Chłopaki, jak nie będzie przedstawienia, to nie będzie forsy. Co, oddawać forsę, która już leży w naszej kasie? Patrzcie, pies się znowu zdenerwował. Więc kto rozpoczyna zamiast Antka? Cicho, Bis, nie szczekaj, bo to nie podwórze, tylko teatr. Ale co się mogło stać z Antkiem? Wiecie, ile jest publiki? Dwadzieścia trzy osoby. W domu go nie było. On po prostu zakpił sobie z nas. A ja mam w gębie tak sucho, że chyba nic mi nie wyjdzie z połykaniem ognia. Dwadzieścia trzy osoby, z tego trzynaście dorosłych. A język to mam jak kawałek suchego drewna. Połknę ogień i ładnie się zapalę. Jest i ojciec Tytusa, i ojciec Wojtka, i matka Michała. Przyszedł nawet stary Iwanowski. Michał, ty musisz zacząć. Ten teatr to był przecież twój pomysł. No, rozsuwaj kurtynę, nie możemy im zrobić zawodu. Jeszcze chwileczkę, bo Bis znowu się przestraszył. On chyba zupełnie zgłupiał, a wygląda na mądrego psa. Ale gdzie jest Antek? W mieszkaniu panuje coraz większy gwar. Słychać śmiechy, dowcipy i wydawać by się mogło, że ci ludzie przyszli tu przede wszystkim dlatego, aby się wzajemnie nacieszyć swoją obecnością, aby chociaż w ten symboliczny sposób ominąć niemieckie zarządzenie zabraniające wszelkich publicznych zgromadzeń, aby powiedzieć sobie chociaż wzrokiem, proszę bardzo, jesteśmy, żyjemy, stać nas jeszcze na uśmiech, na wzajemną życzliwość... I nagle przez uchylone okno dobiega do wszystkich śpiewny, melodyjny, ale jakże przy tym przeraźliwy dźwięk alarmowej syreny. To przez ulicę Marii Kazimiery pędzi wyjąc niemieckie auto. Może pod zieloną plandeką siedzą aresztowani Polacy? A może akcja dopiero się rozpocznie? Gdzie się zatrzyma ten niemiecki samochód zwiastujący najgorsze nieszczęście? Może tutaj, przy bramie długiego, piętrowego domu, w którym czterech chłopców pragnie właśnie rozpocząć przedstawienie? Nie, pojechał dalej... 73 Chyba w stronę ulicy Jana III, a może na Kamedułów... już rozpływa się głos syreny, już powraca wieczorna cisza. Ale czy powróci spokój? Do mieszkania, w którym zapomniano na chwilę o wojnie, w którym pozwolono sobie na taki luksus, wciskał się teraz przez każdą szparę nastrój brutalnej okupacji. Ludzie znów rozmawiają, znów dyskutują, ale nikt nie wybucha już śmiechem. — Proszę państwa — powiedział Michał niezbyt pewnym głosem — ja chciałem zapowiedzieć, że przygotowaliśmy taki wesoły teatr, aby wszystkich chociaż trochę rozweselić, bo uśmiech to teraz taka ważna rzecz, jak chleb z marmoladą... — Jeszcze ważniejsza — zawołał szewc Iwanowski, siedzący w pierwszym rzędzie obok babci Romana — bo chleb i marmoladę można dostać na kartki, a uśmiech trzeba zdobywać na czarnym rynku. / , -ii Rozdział siódmy w którym następuje przysięga „Zemsty". Antek zostaje sabotażystą. Kończy się sobotni wieczór bajek A co robił w sobotę po południu Antek Gołąb? Czy zakpił sobie z kolegów, czy może tylko zapomniał o przedstawieniu? Będzie im musiał dokładnie opowiedzieć o wszystkim, bo są na niego bardzo źli, odgrażają się, że już nigdy nie podejmą z nim żadnej wspólnej akcji. I nawet Michał nie potrafi stanąć w obronie kolegi, chociaż tłumaczy sobie, że Antek od chwili aresztowania ojca bardzo się zmienił i należy mu wiele wybaczyć. Ale przecież mógł szczerze powiedzieć: dajcie mi spokój, nie będę się bawił w teatr. Wtedy przygotowaliby wszystko inaczej, z większym spokojem. A prawdę mówiąc, jeśli tak gorąco namawiali Antka do udziału w tym przedstawieniu, to przede wszystkim dlatego, aby go chociaż na chwilę oderwać od czarnych myśli, które mu teraz uparcie i na każdym kroku towarzyszyły. A on tak im podziękował? Chwileczkę, dajmy dojść do głosu Antkowi, który stoi teraz przy drzwiach w mieszkaniu Lisowskiego i patrzy na kolegę wzrokiem, w którym nie ma cienia pokory. — Wejdź dalej — mówi Michał — chodź, jestem sam. Matka ma dzisiaj w szpitalu nocny dyżur. 75 Antek wchodzi do pokoju, zamyka za sobą dokładnie drzwi i nagle rzuca się z otwartymi ramionami w kierunku Michała. Zaczyna go ściskać, całować, jakby się nie widzieli kilka lat, jakby wrócił z dalekiego świata. — Michał, udało mi się... Zostałem dzisiaj prawdziwym żołnierzem... — Co ty gadasz? — Michał popatrzył z niepokojem na jasną od wielkiego szczęścia twarz kolegi — wszyscy na ciebie czekaliśmy. Zapomniałeś o dzisiejszym przedstawieniu? — Nie zapomniałem, ale nie mogłem przyjść. Są przecież sprawy ważniejsze od teatru. Dzisiaj uwierzyłem w siebie i dlatego jest to dla mnie najważniejszy dzień w życiu. Jeśli chcesz, to posłuchaj, opowiem ci wszystko... Usiedli przy piecu, na ciepłym dywanie i Antek zaczął opowiadać: — Po raz pierwszy przyszło mi to do głowy, gdy przechodziłem obok tej naszej marymonckiej fabryki śmigieł. Przy tej „śmigłowce" stoją często niemieckie samochody. Duże i małe, czarne limuzyny i zwyczajne ciężarówki. Kiedyś widziałem, jak niemiecki szofer dłubał coś w silniku. Podszedłem bliżej i Niemiec tylko się do mnie uśmiechnął. Pomyślałem sobie wtedy: Uśmiechaj się, uśmiechaj, a ja ci coś takiego wymyślę, że ci od razu spoważnieje gęba. I od tamtej pory, gdy przechodziłem tamtędy obok tych stojących samochodów, wbijałem sobie do głowy, że muszę tu coś zmajstrować. Kombinowałem na wszelkie sposoby i nawet po nocach zaczęły mi się śnić różne samochodowe katastrofy. Przebić dętkę w oponie? To zbyt proste i zbyt łatwe do naprawienia. Odkręcić śrubę? Ale którą? Na tym trzeba się znać i trzeba mieć jakieś narzędzia, a po ulicy kręcą się przecież różni ludzie, a przy bramie „śmigłówki" stoi wartownik. Stoi, nudzi się i gapi na wszystkie strony. Aż któregoś dnia pomyślałem sobie o karbidzie. Przygotowałem w domu karbidówkę do zapalenia. Tłukłem młotkiem karbid na malutkie kawałeczki i właśnie wtedy przyszło mi to do głowy. Karbid i woda..