Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. Od dwóch lat... Wąsy mu nagle zadrgały. Obrócił się, mrugając oczyma, i huknął znowu na Walka: - Ruszysz ty się nareszcie, wałkoniu? - Kiedy ciężko, panoczku... - zaśpiewał tamten, starając się władować kufer na plecy. - Kamieńmi napakowane, widzi się... Górski spojrzał na Cesię: - E? Pewno to nie sukienki takiej wagi przydają, a książki. Sapientia, panie kochany, hm... Widzi pani, i ja łaciny nie zapomniałem! Było się w szkołach. było! Ale to wszystko licha warte, jak się tu - wskazał na czoło - klepki porządnie nie schodzą. Cesia zauważyła już w duchu, że pan Górski lubi mówić dużo i długo. Zanim się umieścili z rzeczami na bryczce, opowiedział już obu pannom o wszystkiem, co się podczas lata zdarzyło. Bo to stajnię żyd, jucha, gontami pokrywał i spartolił. Cieknie. A w domu znowu wszystko pachnie wilgotnem wapnem. - Odbudowane, panie kochany, na starych gruzach odbudowane... Nie do pałacu, ale do chaty raczej podobne. Żeby nie Jerzy poczciwiec, tobym z tem do jesieni nie zdążył... Ale my sobie obaj tak, ręka w rękę... i jakoś idzie. - Pan Darnowski? - wtrąciła Cesia. - Pani go zna? A, Boże drogi... Teraz przypominam sobie... Panna Bielawska... Bielawska... Toż ja chyba panią poznałem kiedyś, w szpitalu w N... To było w roku... w roku... - Pan myśli pewnie o mojej siostrze Meli - odparła żywo Cesia, i lekki rumieniec przebiegł jej po twarzy. - No, naturalnie! Że to człowiek na starość rachować nawet nie potrafi! Siostra musi być starsza o dobrych kilka lat od pani. Prawda, tak teraz przypominam sobie doskonale! To pani z tych Bielawskich... no!... Cisza zaległa na bryczce. Panna Midowiczówna nie mieszała się wcale do rozmowy, wpatrzona w Górskiego, jak w tęczę, bladoniebieskiemi oczyma. Siedząc tak nieruchomo, robiła wrażenie, że cały czas przemyśliwała, jakby najmniej miejsca zabrać swoją osobą. Starała się nawet tamować oddech, onieśmielona i olśniona tą niespodziewaną przejażdżką w bryczuszce samego pana Tomasza... Cesia zastanawiała się, w jakim to szpitalu i kiedy Górski mógł spotkać Melę - a on sam ruszał wąsami i przypatrywał się swej towarzyszce z pod oka. - Nie, niepodobna pani do siostry. Wcale nie. Włosy chyba jaśniejsze o wiele, a oczy całkiem inne. Może coś, tego... w sylwetce... chociaż tamta była jak szparag. A siostra zamąż wyszła? Za kogo to? - Za Grabowickiego. Mieszkają stale w Warszawie. - Hm... kiedyś, wtedy, gdy ją poznałem, myślałem, że to będzie przyszła pani Darnowska... He he... Ale Bóg zrządził inaczej... Urwał znowu i patrzył na Cesię z zakłopotaniem. Nagle jakiś ciepły promyk zajaśniał mu w oczach. Powtórzył, ważąc każde słowo: - Ani ani podobieństwa do siostry... Prędzej już do mojej biednej Olesi... Chociaż nie... I oczy zupełnie inne, Olesia miała niebieskie... Zamyślił się. - Niebieskie, tak... - szepnął i raptownie zmienił się cały, zmalał, postarzał, twarz poorała się w brózdy głębokie. - O, już Rosiankę widać! - krzyknęła panna Midowiczówna. - Państwo pozwolą, ja tu wysiądę. Stąd bliziutko, naprzełaj, a państwu poco drogi nadkładać? - Ale skądże znów! Odwieziemy, odwieziemy na miejsce, prawda, panno... - Mnie na imię Celina - szepnęła Cesia głosem zdławionym. - Prawda, panno Celino? Zgadza się pani? Skinęła głową myśląc, że jeśli przypomina Górskiemu córkę, to może będzie mu bolesnem przypomnieniem. W milczeniu zajechali przed mały domek proboszcza. Na ganek wypadła zamorusana dziewczyna, piszcząc: - Aj, panna Stasia. Aj, jak dobrze! Proboszcz od rana czeka i czeka, a rozpytuje się... - Nie zapomnij powiedzieć księdzu, że ja tu wpadnę, może jeszcze dziś przed wieczorem, a najdalej jutro - upominał Midowiczównę pan Tomasz, podając jej paczki, jedną po drugiej. - A sama też zajrzyj do Rosianki. Będzie teraz do kogo zagadać... - To moja chrześniaczka - objaśnił, gdy już ruszyli. Po sekundzie milczenia zaczął znowu gawędę, właściwie monolog, gdyż Cesia ruchami głowy tylko odpowiadała, że słyszy i rozumie. - Widzi pani, tu u nas poprostu się żyje. Naokół sami bliscy, dawni znajomi... Tę smerdę do chrztu trzymałem, a proboszcz, dziad jej stryjeczny, chrzcił moją Oleśkę... Nie wiem, jak pani tu będzie, ale Bóg widzi, chciałbym, żeby było jaknajlepiej. Po domowemu, po rodzinnemu... Umyśliłem teraz panią sprowadzić, bo tak, powoli, pomalutku... Niechaj się pani oswoi z domem, z ogrodem, z ludźmi. Pracy się znajdzie dosyć i teraz, ale zawsze będzie czas pogadać, poczytać... A kiedy rolnikowi czas po temu, jak nie w zimie? Prawdziwie, to się ogromnie cieszę, że pani tu już jest. Każdemu człowiekowi raźniej, gdy ma do kogo usta otworzyć. Ot i Rosianka. Wygód wielkich nie będzie pani miała, ale zrobimy, co się da. Gdzie pani życzy śniadanie zjeść? Pewno u siebie, prawda? Zmęczyła panią droga, co? - Trochę - odparła Cesia, mrugając powiekami, które kleiły się ze snu. VI "Moi drodzy - pisała Cesia - trudno odrazu określić, jak mi tu jest, a jeszcze trudniej przesądzać, jak będzie. Przyjechałam dopiero wczoraj