Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Ścieżka powinna być pilnowana. I na pewno jest, bo nie wierzę, by strażnicy leśni zaniedbali obowiązki. Ale dalej ścieżka rozgałęzia się na kilka odnóg, potem te odnogi znowu się zbiegają. Jego godność Denett chyba zmylił drogę, i wyminął strażników, nawet o tym nie wiedząc. Potem znowu wrócił na szlak. Ale to dowodzi jedynie, że placówki wartownicze rozstawione są w złych miejscach. Zbadam, jak wygląda sprawa i zarządzę co trzeba. - Co myślisz o tym człowieku? Pytam jeszcze raz, bo to może dotyczyć sprawy spokoju w Sey Aye - zauważyła. - No więc...? Nie przejechał przez puszczę sam, bez bagaży, z pewnością towarzyszy mu poczet. Gdzie są ci ludzie? Dlaczego nie przybyli razem z nim? Czy może z tego wyniknąć jakieś zagrożenie dla mnie? A może ktoś chce przyspieszyć wyrok sądu? - pytała. - Usunięcie niewolnicy-oszustki, która wyłudziła czyjś majątek, to chyba żadne przestępstwo? Zmarszczył brwi. Po chwili zaczerpnęła tchu, ale ubiegł jej złość. - Poczekaj, pani. Milczę, bo myślę, nic więcej. Zagrożenie? - Pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. W każdym razie nie miał złych... no, może raczej wrogich intencji, wybierając się tutaj. Pozwoliłaś mi słyszeć rozmowę; jego godność Denett przyjechał z jakąś propozycją. Niestety, wyrzuciłaś go, pani, nim zdążył powiedzieć dwa słowa. - Wolno mi, to mój dom. - Ależ pani, wolno ci wszystko. Założyć sobie pętlę na szyję też ci wolno. - Chciałbyś, prawda? Na twarzy oficera po raz drugi pojawił się wyraz znużenia. - Stracisz mnie. A jestem najlepszym i najdroższym żołnierzem w Dartanie, wasza god... wasza wysokość. - Odejdziesz? - Rozchoruję się, pani. Bo zaleje mnie nagła krew. - Propozycja. Oferta Denetta - przypomniała po długiej chwili. Znowu milczał. Tym razem czekała cierpliwie. - Nikt w Dartanie palcem nie kiwnie, by cokolwiek odbierać ci przemocą, pani. Nawet życie, a może zwłaszcza życie. Ono, tak naprawdę, nikogo w Rollaynie nie obchodzi. Przygryzła dolną wargę, bo wiedziała, że taka jest prawda. - Wkrótce odbędzie się rozprawa - ciągnął Yokes - i zapadnie wyrok, wiesz jaki. Pomimo to jego godność K.B.I.Denett odbywa długą, uciążliwą, a nawet niebezpieczną podróż, by złożyć ci jakąś ofertę. Co takiego masz, czego nie odbiorą ci sądy, pani, a co warte byłoby wyprawy tutaj? - Nie wiem. Zupełnie nie wiem. - Więc może zapytaj, pani. Jego godność Denett wciąż tam stoi i czeka. - Nie - ucięła. - Wolisz gubić się w domysłach, pani? Snuć jałowe rozważania, gdy wszystkie wyjaśnienia czekają w zasięgu wzroku? - Wolę. Uśmiechnął się nagle. - Nazwałbym to dumą... - Ponieważ jednak nie jestem magnatką dartańską, a tylko wyzwoloną niewolnicą, nazwiesz to głupotą, nieprawdaż? - dokończyła. Stała się rzecz niemożliwa: jego godność M.B.Yokes, komendant prywatnych oddziałów Sey Aye, stracił swoją kamienną cierpliwość. - Na wszystkie moce Szerni, kobieto! - zawołał, wznosząc dłonie do góry. - Czy zostawisz mnie wreszcie w spokoju?! Po raz kolejny proszę: zwolnij mnie! Zanim ta niechciana służba stanie mi się po prostu wstrętna! Spojrzała mu prosto w oczy. - A niechby nawet - powiedziała - no to co? Przestaniesz wypełniać rozkazy? Powoli opuścił ręce. - Nie, pani - rzekł po długiej chwili, z wysiłkiem, wciąż jeszcze czerwony na twarzy. - Nie przestanę. Przyglądała mu się uważnie, wreszcie lekko przekrzywiła głowę. - Każdego dnia i każdej nocy jestem sama - powiedziała trochę figlarnie i wyzywająco, ale zarazem jakby smutno. - Przyjdź do mnie, Yokes, wieczorem... Nie musisz mówić „wasza wysokość”, porozmawiaj jak... z kobietą. - Co to ma znaczyć, wasza wysokość? - zapytał sucho; rumieniec już ustąpił mu z policzków. - A co może znaczyć? - Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. Odsunęła się z cierpkim uśmiechem. - Skoro tak... Znów wyjrzała przez okno. - Zemszczę się - powiedziała spokojnie i z całkowitą powagą. - Pożałujesz. Po czym nagle zmieniła temat, wskazując palcem dziedziniec. - Odjechał. Ruszysz za nim i sprawdzisz wszystko co trzeba. 2. Jego godność Denett, oparty dłońmi na łęku siodła, wracał tą samą drogą, którą przybył. Luźno trzymane wodze wisiały na karku końskim; głowa wierzchowca kiwała się miarowo, w rytm leniwego stępa. Jeździec, nawet o tym nie wiedząc, czynił wszystko, by odwlec przykrą chwilę, gdy stanie między swoimi i będzie musiał opowiedzieć o porażce. O klęsce, druzgoczącej, choć niezawinionej. Ale kto mógł przewidzieć?... Jego wysokość K.B.I.Lewin, stary pan Sey Aye, cieszył się opinią odludka i dziwaka. Wszyscy tak myśleli - nikt o tym nie mówił. Ród K.B.I. od wieków miał należne mu miejsce w Rollaynie, zaś dobra, jakie dzierżył, rozrzucone były po całym kraju. Prawda, że składały się na nie pojedyncze wioski, prawie nie przynoszące dochodów; swą wyjątkową pozycję rodzina K.B.I. zawdzięczała tylko Puszczy Bukowej, skąd płynęły niemałe renty, należne bocznym liniom rodu. Pomimo to (a może właśnie dlatego?) o Puszczy Bukowej nie mówiono. Jego wysokość Lewin siedział tam od lat, w Rollaynie nie bywał, gości nie przyjmował, a nawet wręcz wypraszał. Omijano więc jego włości z daleka; czynili tak zarówno członkowie rodziny, jak i przedstawiciele wszystkich innych Domów magnackich i rycerskich. Nie było to zresztą takie trudne, bo nikt w całym Szererze nie miał najmniejszego powodu, by odbywać podróże po najdzikszych kniejach, które na dodatek nie do niego należały. Płynęły z ich głębi rzadkie gatunki drewna, wielkie ilości dziczyzny oraz futer, a także gotowe produkty, szczególnie wyroby z kości, rogu i skór. Puszcza dostarczała także miodu i owoców leśnych, dowolnych piór ptasich, ziół, a na koniec węgla drzewnego, żywicy, smoły i dziegciu. Nikt nigdy nie miał kłopotów z wykupieniem prawa do polowań na obrzeżach, sprzedawane też były prawa do wyrębu - wszelkie takie sprawy, załatwiane niemal od ręki przez siedzącego w Rollaynie przedstawiciela księcia Lewina, nie wymagały starań. I już choćby dlatego, że Puszcza Bukowa żyła swoim własnym życiem, dostarczając wszystkiego, co potrzebne, a nikomu w niczym nie przeszkadzając, była tematem nudnym i niewdzięcznym co się zowie. Jej właściciele zaś łatwo i bez szkody dla życia towarzyskich elit Dartanu mogli zostać i zostali zapomniani. Prawda, że tylko do czasu, gdy stary książę odszedł, zostawiając Puszczę niczym porzucony na gościńcu worek złota, po który zaraz wyciągnęły się liczne ręce. Należało wyjąć go z dłoni, które chwyciły pierwsze, i przekazać tym, do których naprawdę należał