Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Emmett opracowywał zagadnienie syntezy pewnych thiazolidonów, których do 77 tej pory nie udało się uzyskać zwykłą metodą zamykania pierścieni. Problem ten miał swoje zalety i wady. Przy opracowywaniu tego rodzaju syntezy student nie .potrzebował wnikania w wyższą matematykę i zapierającą dech analizę ilościową. Potrzeba mu było tylko duże} cierpliwości i odrobiny szczęścia. Z drugiej strony jednak, ta odrobina szczęścia była nie- odzowna. Czasami zdarzało się, że nie można było prze- prowadzić jakiejś syntezy żadną z metod wymyślonych przez studenta czy profesora. Lub udało się tę syntezę przeprowadzić wcześniej innym badaczom. Zarówno w jed- nym, jak i drugim wypadku temat dysertacji unieważnia- no i wyznaczano nowe zagadnienie do rozwiązania. — A więc niedługo będziesz miał za sobą etap niena- wiści — zauważył Brade najbardziej beztrosko, jak tylko mógł. — Co takiego? — Emmett spojrzał na niego z nieukry- wanym zakłopotaniem. — Właśnie Kap Ansan mówił mi, że z reguły każdy. doktorant nienawidzi swego promotora. — Ej że, na pewno żartował. To po prostu takie gadanie starego Kapa. Czasem ten i ów coś tam powie na swego; profesora, ale nie należy tego brać poważnie. Brąde zdawał sobie teraz sprawę (co mu się przedtem w podobnych okolicznościach nie zdarzało) z nieoficjalnego tonu wypowiedzi Emmetta. Studenci Ranke'ego zawsze sprawiali wrażenie, że stoją na baczność, rozmawiając ze swoim profesorem. (No, cóż, zamyślił się Brade, czyż ja tego potrzebuję? Salutowania? Trzaskania obcasami?) — A jak było z Raifem? — zapytał. Na oczy Emmetta jak gdyby opadła jakaś zasłona. — Słucham pana? — zapytał. 78 — A jak było z Raifem, Charlie? Jaki był jego stosu- nek do mnie? — No cóż — Emmett odchrząknął kilka razy z widocz- nym wysiłkiem. — Nie znałem go zbyt do-brze. Chyba nikt go nie znał. Zresztą mówił bardzo mało. — Ale on mnie nie lubił, prawda? Emmett rozważał przez chwilę, co ma .powiedzieć. — On nikogo nie lubił. No cóż, w każdym bądź-razie... — Tu przerwał i wstał z miejsca. Brade wyciągnął rękę i zatrzymał go. — Poczekaj. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Co prawda, trochę już za późno, żeby się nim interesować, ale ciekawi mnie to. Chcę wiedzieć. Nie lubił mnie, prawda? Musiał siłą wyciągać z Emmetta odpowiedź na nurtują- ce go pytanie. — No cóż, panie doktorze, myślę, że pana nie lubił. — Dlaczego mnie nie lubił? Wiesz dlaczego? (Było coś poniżającego w tym wypytywaniu jednego studenta o dru- giego. Brade zdawał sobie z tego sprawę i było mu przy- kro, ale musiał to wiedzieć.) — Według mnie, panie doktorze, to chyba dlatego, że był głupi. — Nagle Emmett spojrzał, jakby go ktoś czymś rąbnął przez głowę. — Och, nie chciałem tego powie- dzieć. — No, no, nie bądźmy tacy przesądni, o zmarłych też można źle mówić — powiedział Brade trochę zdenerwowa- ny. — Jeżeli mamy coś dobrego do powiedzenia o ludziach, to mówimy to, gdy żyją i potrafią docenić słowa pochwały, które im się należą. Umarłemu na nic one się nie przy- dadzą. Zbyt często spotyka się to nastawienie, że człowieka nie należy chwalić za życia. — A więc przyłączył się do nas kiedyś, gdy rozmawia- 79 Uśmy wśród kolegów. Rozprawialiśmy właśnie na temat wydziału. — Rozumiem — rzekł Brade i nagle stanęły mu przed oczyma jego własne studenckie czasy. — Ktoś rzucił, że Foster stopniowo staje się kimś w ro-' dzaju Simona Legree, czy coś takiego, a wtedy Neufeid wtrącił się do rozmowy i powiedział, że ten drugi rodzaj jest jeszcze gorszy; wszyscy ci profesorowie, których nic nie obchodzi, czy student tonie, czy pływa, tak jak pan, panie doktorze, powiedział... — Rozumiem — odparł Brade. Czyżby jego nienawiść wyrosła z przyczyn zupełnie innych niż te, które głosił Kap Anson? Czyżby Raif był niezadowolony, że dał mu zbyt wielką swobodę? — Ale powiem panu jeszcze coś, panie doktorze — rzekł Emmett. — Nie sądzę, żeby to była nienawiść. Obserwo- wałem go nieraz w czasie seminarium, gdy pan zabierał • głos; sposób, w jaki na pana patrzył; zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku miesięcy. To śmieszne, a jednak... — i na-/^ gle zamilkł nie kończąc zdania. — No — wybuchnął Brade już u kresu wytrzymałości nerwowej. — No co, jednak...? — Nie jestem psychologiem, ale mimo wszystko, nie sądzę, żeby czuł do pana nienawiść. Mnie się wydaje, że strasznie się pana bał. Umierał wprost ze strachu. Rozdział 7 — Mnie się bał? — zapytał* Brade impulsywnie. (Mój Boże, to jeszcze gorsze). — Czego się bał, Charlie? — Tego nie wiem, panie doktorze. Wpatrywali się w siebie przez chwilę, po czym Brade zapytał: — Jesteś pewny, Charlie? Wytrąciło mnie to z równowagi kompletnie i czuję, że muszę znać całą praw- dę