Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Samochód ruszył. - Ustalmy coś jeszcze - powiedział Butler. - Kiedy się dowiedziałeś, że Seymour razem z tobą pracował na wabia? - Dopiero tu, na piętrze - odparł hipis. Butler spojrzał na niego z osłupieniem. - A ta rozmowa w samolocie, w środku nocy, pod drzwiami toalety? - Jaka rozmowa? Jakiej toalety? W życiu przedtem go nie widziałem. Butler wybuchnął śmiechem. Zdarzało mu się to rzadko. - Oczywiście. Przepraszam za to, co przeszedłeś na Heathrow, ale znasz zasady. Nawet wtedy nie mogłem ujawnić twojej tożsamości. W każdym razie dzięki za telefon. Dobra robota, Sean. Masz u mnie duże piwo. DZIEŁO SZTUKI Listopad Spadł deszcz. Mokra ściana sunęła powoli aż do Hyde Parku, a potem, uniesiona lekkim powiewem zachodniego wiatru, przetoczyła się szarym strumieniem przez Park Lane, ponad wąskim szpalerem drzew dzielących część północną i część południową. Pod nagim drzewem stał przemoknięty i ponury człowiek. Patrzył. Wejście do sali balowej hotelu Grosvenor House skrzyło się światłami licznych reflektorów. Migotały flesze. W środku było przytulnie, ciepło i sucho. Pod markizą przed drzwiami widniała na chodniku ciemna wilgotna plama. Wokół niej stało kilku portierów z parasolami, czujnie obstawiających przybyłe limuzyny. Kiedy skąpany w deszczu samochód zatrzymywał się na wprost wejścia, portier podbiegał i osłaniał wysiadającą gwiazdę lub gwiazdora. Gość, z głową w dół, przemykał przez dwa jardy otwartej przestrzeni, dzielącej go od bezpiecznego schronienia pod markizą. Tam mógł się wyprostować, przykleić wyćwiczony uśmiech i spojrzeć w obiektywy. Paparazzi okupowali resztę chodnika. Przemoknięci do nitki, troskliwie osłaniali cenne aparaty. Ich okrzyki słychać było aż po drugiej stronie ulicy, tam gdzie pod drzewem stał mokry obserwator. - Tutaj, Michael! Roger, w tę stronę! Cudowny uśmiech, Shakiro. Ekstra. Wielcy i wspaniali filmowego świata łaskawie kiwali głowami, uśmiechali się do zdjęć i do odległych fanów, wcale nie patrząc na kilku łowców autografów, dziwnych postaci o błagalnym spojrzeniu, zakutanych w kurtki z kapturami. Niespiesznie znikali za drzwiami. Tam zaś szli do stolików, przystając co chwila w pół kroku, żeby kogoś pozdrowić albo z kimś się przywitać. Wszystko było gotowe do wielkiej ceremonii wręczenia nagród Brytyjskiej Akademii Sztuki Filmowej i Telewizyjnej. Drobny człowieczek pod drzewem obserwował tę galę z dziwną tęsknotą w oczach. Kiedyś marzył, że też tam się znajdzie, w roli gwiazdora lub przynajmniej znanego globtrotera. Teraz był pewien, że to nie dla niego. Już za późno. Trzydzieści pięć lat z górą parał się aktorstwem. Zagrał w ponad stu filmach, począwszy od statystowania, jeszcze bez dialogów, a skończywszy na epizodach. Nigdy w życiu nie dostał jakiejś porządniejszej roli. Grał portiera w hotelu, z którego wychodził Peter Sellers. Był na ekranie przez całe siedem sekund. Grał szofera wojskowej ciężarówki, którą Peter O’Toole jechał do Kairu. Stał wyprężony na baczność, z rzymską włócznią w dłoni, kilka jardów od Michaela Palina. Był mechanikiem, który pomagał Christopherowi Plummerowi zasiąść za sterami spitfire’a. Był kelnerem, odźwiernym i żołnierzem w niemal każdej armii, od czasów biblijnych do bitwy nad rzeką Plate. Grywał kierowców, policjantów, gości hotelowych, przechodniów, wózkarzy i kogo tylko dusza zapragnie. Ale zawsze było tak samo - parę dni zdjęciowych, dziesięć sekund na ekranie i żegnaj, kochany. Stał o krok od największych gwiazd filmowego firmamentu, znał dżentelmenów i łajdaków, damy i primadonny. Wiedział, że mógłby zagrać z werwą i przekonaniem dosłownie każdą rolę. Był ludzkim kameleonem, ale jak dotąd nikt się nie domyślał drzemiącego w nim talentu. Patrzył w deszczu na swoich ulubieńców, którzy sunęli teraz skąpani w blasku sławy, aby po zakończeniu fety zniknąć gdzieś w pokojach i apartamentach. Kiedy wszedł ostatni z gości i światła zaczęły przygasać, człowieczek podreptał mokrymi ulicami na przystanek autobusowy przy Marble Arch. Jechał jak zwykle na stojąco, w przejściu, ociekając wodą. Wysiadł nie dalej niż pół mili od swojego domu, a właściwie taniego mieszkania gdzieś na tyłach miasta, między White City i Shepherd’s Bush. Po powrocie zdjął przemoczone ubranie i owinął się starym szlafrokiem, zwędzonym kiedyś w hotelu w Hiszpanii (był koniuszym w „Człowieku z La Manczy”, filmie, w którym główną rolę grał Peter O’Toole). Rozpalił w piecu. Mokre łachy przeschną przez noc i rano będą zaledwie wilgotne. On natomiast był załamany. Od miesięcy nie znalazł żadnego zatrudnienia. Świat filmu cierpiał na nadmiar niskich facetów w średnim wieku. Żadnych perspektyw. Wyłączyli mu nawet telefon, więc na rozmowę z agentem musiał iść osobiście. Postanowił, że zrobi to z samego rana. Usiadł i czekał. Zawsze siedział i czekał. To wypełniało mu większą część życia. Wreszcie w drzwiach biura stanęła znajoma postać. Poderwał się z miejsca. - Cześć, Robert! Pamiętasz mnie? Trumpy. Robert Powell miał całkowicie zaskoczoną minę. Nie przypominał sobie jego twarzy. - „Skok alia Italiana”. Turyn. Prowadziłem samochód. Ty siedziałeś z tyłu. Niepoprawnie dobry humor Powella uratował sytuację. - Jasne! Turyn. Kawał czasu. Co słychać, Trumpy? Jak leci? - Nieźle, nieźle. Nie narzekam. Tylko wpadłem zobaczyć, czy nasz milusiński przypadkiem nie ma czegoś dla mnie. Powell zerknął na jego pomiętą koszulę i wygnieciony płaszcz. - Na pewno coś znajdzie. Miło mi było znów cię spotkać. Powodzenia, Trumpy. - Dzięki, stary. Głowa do góry, co? Uścisnęli sobie dłonie. Agent był cholernie miły, ale nie miał żadnej oferty. Wprawdzie w Shepperton zaczynano zdjęcia do filmu kostiumowego, lecz cała obsada była już zajęta. Zatłoczona profesja, napędzana jedynie wiecznym optymizmem i szansami na wspaniałą rolę. Trumpy wrócił do domu i zgnębiony przeliczył oszczędności. Dostawał kilka funtów tygodniowo z socjalu, ale w Londynie było drogo