Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Nawoływał wciąż: - Wista! Wio! Wio! - nagle zwrócił głowę ku księdzu. Ksiądz Józef nie mógł zobaczyć jego twarzy, ale wydało mu się, że tamten chce coś powiedzieć. Rzeczywiście doszły go słowa, zniekształcone przez szybki oddech: - Żebyśma zdążyli... żebyśma zdążyli... nic nie chcem, tylko żebyśma zdążyli... Drzwi do domu były otwarte, blask bił przez nie na ogród i na drogę. Ciemne sylwetki ludzi kręciły się w smudze światła. Woźnica zeskoczył z wozu, przywiązał konia do drzewa i poprowadził księdza ku domowi. Ludzie zgromadzeni przed drzwiami pośpieszyli naprzeciw. Potoczył się szum głosów. Ktoś zawołał: „Ksiądz”, a za nim powtórzyli inni: „Ksiądz... ksiądz przyjechał... z Panem Bogiem...” Wydało się, że wiatr, który wciąż dął, przygiął ich do ziemi. Przyklękali, żegnali się, mocno uderzali pięścią w piersi. Schylając głowę pod nisko opadającymi gałęźmi jabłoni, rosnącej tuż przed progiem, ksiądz Józef wszedł do domu. Obok niego szedł ciągle chłopak, który go przywiózł. W drzwiach przepuścił księdza przodem, i tak jeden za drugim weszli do oświetlonej izby, w której znajdowało się kilka osób. Ale zaledwie weszli, ksiądz Józef usłyszał obok siebie krzyk: - Stój! Ręce do góry! Zatupotały ciężkie buty, rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy: - Antek! Uciekaj! Zabiorom cie! Cisnąc dłonią torbę z Najświętszym Sakramentem, ksiądz Józef odwrócił się. Dwóch milicjantów z pepeszami w rękach szarpało się z chłopakiem. Jeden z nich podsunął mu wycinaną w koła chłodnicę pistoletu pod nos. Twarz tamtego ogarnięta wściekłością wydawała się jeszcze straszniejsza niż w kościele. Kobieta krzyczała: - Zabiorom cie, Antek! Uciekaj! Zabijom! - Cicho! - zawołał jeden z milicjantów. Zwrócił się do chłopaka: - Lepiej poddaj się po dobremu... - To puśćcie! - zachrypiał. - A nie będziesz wyrywał? - niedowierzająco pytał drugi. - Jak będę, to strzelajcie. Spojrzeli na siebie, a potem równocześnie puścili go. W tej chwili kobieta w chustce dopadła chłopaka i wczepiła się w niego dłońmi. - Ojej! Antek! Po coś wracał! Zabijom cie! Już cie teraz zabijom! - łkała, trzymając się kurczowo jego kurty. Chustka spadła jej na ramiona, odkrywając siwiejące włosy i ciemną, zrytą wielu zmarszczkami twarz. Zwróciła się do milicjantów: - Panowie władza, puśćcie go. Niech ucieka... O ja nieszczęśliwa! Nie bierzcie go. On nie wiedział... On był pijany... Panowie, kochani panowie, zostawcie go... nie bierzcie... nie zabijajcie... takie nieszczęście... - Odsuń się pani - powiedział jeden z milicjantów, ale niezbyt groźnie. - Panowie władza - jęczała - zlitujcie się nad matką. Tylko jego mam... Mnie weźcie... - Niech matka nie krzyczy - powiedział nagle chłopak. - Nie uciekałem i nie ucieknę. Księdzam tylko przywiózł... dla niej... Oczy wszystkich zwróciły się na księdza Józefa, którego w zamieszaniu nie spostrzeżono. Ci i tamci poklękali. Ukląkł także jeden z milicjantów, a obaj zdjęli czapki. Zrobiła się cisza, słychać w niej było tylko zawodzenie kobiety. Ale już spośród zebranych w izbie osób wyprysnął pan Korolko. Robił jak zwykle szerokie gesty. Długie palce o kościstych stawach latały po izbie niby nietoperze, zaś wypomadowana głowa zdawała się rozsiewać światło. - Proszę państwa, pst, proszę - przytknął palec do ust - mamy Pana Jezusa w pokoju... Pani Dowiakowa, niech pani nie płacze, cichutko, proszę... proszę... panowie milicjanci... rozstąpcie się państwo... Skoro jest ksiądz proboszcz, to już wszystko w porządeczku... Tędy, proszę księdza proboszcza, tędy... Otworzył drzwi i wprowadził księdza do następnego pokoju. Słaba żarówka paliła się pod sufitem, a na stole stały dwie zapalone świece. Na łóżku leżał ktoś przykryty pod szyję prześcieradłem i chustką, która zakrywała twarz. Dwie czuwające kobiety na widok księdza najprzód przyklękły, a potem wycofały się z pokoju. Pan Korolko spiesznie nakrywał stół jakimś obrusikiem, stawiał kubek z wodą. - Pobiegnę zaraz po krzyż do kościoła... - mówił szeptem. - I po święconą wodę... Ciężki oddech dobywający się spod chustki ostrzegł księdza, że musi być naprawdę bardzo późno i że należy się śpieszyć. Powstrzymał zapał pana Korolki: - Nie trzeba... - Nie myśleliśmy, że ksiądz proboszcz przyjedzie... - Skoro posłaliście po mnie... - Nikt nie posyłał... - chciał jeszcze coś mówić, ale ksiądz uciszył go gestem ręki. Leżąca jęknęła cicho i poruszyła się na łóżku. - Dobrze, dobrze. Później... Przytomna? - Przytomna. - Proszę mnie zostawić. Kiedy został sam, zgasił przede wszystkim żarówkę - drażnił go jej blask unoszący się bezużytecznie ponad aureolą świec. Potem pochylił się nad łóżkiem. Zobaczył, że leżąca porusza głową, jakby chciała w ten sposób uwolnić ją spod zapadającej na oczy chustki. Delikatnie odkrył twarz. Na łóżku leżała dziewczynka może czternastoletnia. Była straszliwie blada, a fiołkowe cienie okrążały już jej oczy. Powieki miała przymknięte, na czole perlił się pot. Ciemnoblond włosy, związane czerwonymi tasiemkami w dwa zabawne warkoczyki, wydawały się mokre, jakby wydobyte z wody. Usta leżącej poruszały się. Dopiero po chwili zrozumiał, że umierająca coś mówi, ale tak cicho, że aby ją usłyszeć, musiał uklęknąć przy łóżku i prawie przyłożyć ucho do warg. - ...ksiądz... - zrozumiał. - Tak, to ja. Przyszedłem cię wyspowiadać... Przyniosłem ci Pana Jezusa