Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W jaki inny sposób kraj tej wielkości mógłby zdobyć dewizy konieczne do zakupu jedzenia? Wcisnąłem kilka klawiszy note- pada i Syzyf dał mi odpowiedź: byłoby im bardzo trudno. Timor Wschodni nie posiadał zasobów nielicznych rzadkich minerałów, które ciągle jeszcze należało wydobywać, aby uzu- pełnić zapotrzebowanie światowe mimo stosowanego powszech- nie recyklingu, i już dawno został pozbawiony wszystkiego, co mogłoby się przydać miejscowemu przemysłowi. Prawo mię- dzynarodowe zakazywało handlu naturalnym drewnem sandało- wym, a gatunki poprawione za pomocą bioinżynierii dawały lep- szy i tańszy produkt. W krótkim okresie, kiedy wydawało się, że ruch niezależny został stłumiony, kilka wielonarodowych firm elektronicznych zbudowało w Diii montażownie, zamknięto je jednak wszystkie w latach dwudziestych, kiedy automatyczna produkcja stała się tańsza od najtańszego pocącego się robotnika. Pozostawały turystyka i kultura - lecz ile hoteli można tu było zapełnić? (Dwa niewielkie, razem 300 łóżek). Ilu tutejszych ludzi mogło się utrzymać z pracy w światowych sieciach jako pisarze, muzycy i innego rodzaju artyści? (407) Teoretycznie Bezpaństwo borykało się zasadniczo z tymi sa- mymi problemami i jeszcze innymi. Od początku było jednak renegatem; całą wyspę zbudowano przy wykorzystaniu nielicen- cjonowanego biotechu. Mimo to nikt nie chodził tu głodny. Musiał to być wynik otumanienia lotem, gdyż dopiero po dłuższym czasie dotarło do mnie, że większość obecnych na lot- nisku ludzi nie przyszła witać przyjaciół. To, co wziąłem za bagaż i prezenty, było towarem, a obecni tu ludzie byli sprzedawcami i klientami: turystami, podróżnymi i miejscowymi mieszkańcami. W rogu hali znajdowało się kilka małych lokali wyglądających na oficjalne sklepiki, cały budynek był jednak jednym wielkim jarmarkiem. Ciągle jeszcze stojąc w kolejce, wywołałem Świadka - okre- ślona sekwencja ruchów gałek ocznych włączała program, któ- ry nosiłem w brzuchu. Generował on obraz panelu sterującego i wpisywał go do mojego nerwu wzrokowego. Popatrzyłem na rubrykę LOKALIZACJA, w której nadal uczynnię migało: SYD- NEY. Poruszyłem palcami, jakbym pisał na klawiaturze, i wpi- sałem: DILI. Potem popatrzyłem w bok, na napis ROZPOCZĘ- CIE NAGRYWANIA, podświetliłem hasło i otworzyłem oczy. Świadek potwierdził: Diii, niedziela, 4 kwietnia 2055.4:34:17 GMT. Bip. Podatek tranzytowy zbierał Urząd Celny - i prawdopodobnie zepsuł im się komputer. Zamiast załatwienia wszystkiego przez krótką wymianę sygnałów podczerwonych z naszymi notepada- mi, każdy musiał pokazać fizyczny dokument identyfikacyjny, podpisać jakieś papiery i odebrać kartonik z oficjalnym stem- plem. Niemal spodziewałem się napaści, gdyby urzędnicy mieli ku temu okazję, jednak celniczka - cicho mówiąca kobieta z gę- stymi, papuaskimi lokami pod czapką - obdarzyła mnie tym samym cierpliwym uśmiechem co wszystkich pozostałych i tak samo gładko mnie obsłużyła. Zacząłem spacerować po hali; nie szukałem niczego, jedynie filmowałem. Krzyczano i targowano się po portugalski!, w ba- hasa i po angielsku, także - zdaniem Syzyfa - w językach tetum i vaiqueno, lokalnych, powoli odradzających się dialektach. Klimatyzacja prawdopodobnie działała, ciepło ciał tłumu unice- stwiało jednak efekt jej działania i po pięciu minutach spływałem potem. Handlarze sprzedawali dywany, T-shirty, ananasy, obrazy olejne, figurki świętych. Kiedy minąłem stoisko, na którym sprze- dawano suszoną rybę, musiałem się mocno skupić, by żołądek nie podszedł mi do gardła. Nie chodziło o zapach; nieważne, jak często je oglądałem, martwe zwierzęta wystawione na sprze- daż w celach spożywczych poruszały mną bardziej niż widok trupa człowieka. Bioinżynieryjnie wytworzone rośliny doganiały - jeżeli nie przeganiały - mięso pod względem wartości od- żywczych. W Australii co prawda do dziś istniał rynek mięsny, był jednak bardzo skromny i poddany mocnej kosmetyce. Dostrzegłem stelaż, na którym wisiały chyba kurtki Masari- niego, za jedną dziesiątą ceny z Nowego Jorku albo Sydney. Pomachałem w ich kierunku notepadem - znalazł mój rozmiar, sprawdził etykietę w kołnierzyku i akceptująco pisnął, miałem jednak w dalszym ciągu wątpliwości. Podszedłem do chudego chłopaka przy stelażu. - To prawdziwe procesory identyfikujące? - spytałem; uśmiechnął się niewinnie i nic nie odpowiedział. Kupiłem kurtkę, wyrwałem procesor i oddałem mu go. - Chyba tobie bardziej się przyda. Przy stoisku z programami komputerowymi natknąłem się na Indrani Lee. - Chyba zobaczyłam jeszcze kogoś, kto leci na konferencję - stwierdziła. - Gdzie? - Poczułem mieszaninę podniecenia i przeraże- nia; gdyby to była Violet Mosala, nie byłem jeszcze przygoto- wany na spotkanie z nią. Podążyłem za spojrzeniem Indrani, która patrzyła na starszą białą kobietę, ostro się targującą ze sprzedawcą chust. Jej twarz była mi znajoma, lecz nie umiałem jej skojarzyć z nazwiskiem. - Kto to? - Janet Walsh. - Żartuje pani. Była to jednak faktycznie Janet Walsh