Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Także samo lotnisko trudno byłoby poznać. Na nawierzchni pasa startowego powstały ogromne wyrwy, a cały teren był podzielony drutem kolczastym na pastwiska, na których pasło się bydło. W Drem mógłby wylądować i wzbić się w powietrze chyba tylko ptak. Wobec tego w poniedziałek rano Goddard poleciał swoim dwupłatowcem Hawker Hart, startując z lotniska Turnhouse. Był w kiepskim nastroju. Pogoda nie dopisała, pułap chmur był niski i padał dość gęsty deszcz. Lot samolotem z otwartą kabiną, jakie wówczas były w powszechnym użyciu, nie należał do przyjemności. Do tego trasa lotu prowadziła przez trudny górski teren, a Hawker nie miał ani pomocniczych urządzeń nawigacyjnych, ani instrumentów ułatwiających orientację w ławicach chmur. Mimo to doświadczony pilot ani przez chwilę nie wątpił, że wszystko pójdzie gładko, choć zadanie nie było łatwe. Postanowił lecieć między najniższą a wyższą warstwą chmur. Był to wypróbowany sposób; tym razem jednak tego korytarza nie było, choć powinien być. W miarę jak samolot wznosił się coraz wyżej, chmury coraz bardziej gęstniały. Było to niezwykłe i niesamowite zjawisko. Na wysokości 2500 m Goddard zdał sobie sprawę, że chmury ciągną się bez końca, a on nie panuje już nad samolotem. Dziób dwupłatowca zniżył się i samolot zaczął spiralnie spadać w dół. Pilot nie kontrolował sytuacji. W brytyjskim czasopiśmie "Light" sir Victor Goddard tak opisywał swoje przeżycie: "Mogłem opóźniać lub przyspieszać ruch wirowy, ale nic ponadto. Przez cały czas igła kompasu kręciła się jak szalona. Na to również nic nie mogłem poradzić. Nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję, i raptownie traciłem wysokość. Moją największą obawą było, że rozbiję się o górę ukrytą w chmurach. Kiedy wysokościomierz pokazywał 1000 stóp (około 300 m), wciąż jeszcze z nich się nie wydostałem. Dziwne było to, że robiło się coraz ciemniej. Chmury przybrały żółtobrązowe zabarwienie, a deszcz był już tak ulewny, że przypominał ścianę wody. W dalszym ciągu poruszałem się spiralnie w kierunku ziemi. Odległość od niej była już nie większa niż 100m, kiedy dostrzegłem kamienne nabrzeże z szynami, ulicę i esplanadę. Wszystko wirowało wokół mnie na skutek ruchu, jaki wykonywał Hawker Hart. Chwilę później znalazłem się blisko muru i gnałem prosto na niego. Rozpaczliwym wysiłkiem spróbowałem poderwać maszynę. Tym razem posłuchała. Z hukiem przeleciałem tak nisko nad ziemią, że pewna młoda kobieta, pchająca w deszczu wózek dziecinny, musiała schować głowę, aby uniknąć uderzenia skrzydłem. Hawker znowu był mi posłuszny. Mogłem teraz spróbować określić własną pozycję, i należało to zrobić jak najszybciej. Łatwo sobie wyobrazić, że lot w zacinającym deszczu z prędkością 150 mil na godzinę w otwartej kabinie nie należy do wielkich przyjemności. Wszystko było podwójnie utrudnione jeszcze i przez to, że z powodu nadzwyczaj niskiego pułapu chmur nie mogłem lecieć wyżej niż 6-9 m nad ziemią. Było prawie tak ciemno, jak w nocy. Krótko mówiąc: był to koszmar, od którego chciałem jak najszybciej uciec. Ponieważ mój kompas kręcił się w różnych kierunkach, zdecydowałem się lecieć wzdłuż kamiennego nabrzeża. Według mojej oceny musiałem w ten sposób prędzej czy później znaleźć się w zasięgu widoczności byłego lotniska Drem. Po kilku minutach rozpoznałem szosę do Edynburga i trochę później ciemne zarysy hangaru w Drem. Gratulując sobie, że udało mi się zorientować w terenie, minąłem granicę Drem. I wtedy zdarzyło się coś niewytłumaczalnego. O ile dotąd znajdowałem się w obszarze najgorszej niepogody, jakiej kiedykolwiek przyszło mi doświadczyć, to w następnej chwili znalazłem się nagle pod bezchmurnym, błękitnym niebem. Na znajdujące się pode mną obiekty Drem nie spadła ani jedna kropla deszczu, oświetlały je jasno promienie słońca. Ale nie tylko to zwracało uwagę. Wszystko wyglądało tam zupełnie inaczej, niż miałem w pamięci od wczorajszego dnia. Hangary błyszczały, a ich dachy były świeżo posmołowane. Nie było pasących się krów ani owiec czy ogrodzeń z drutu kolczastego. Trawa na lotnisku była wypielęgnowana i krótko skoszona. Pas startowy nie miał dziur i wyglądał jak nowy. Stały na nim cztery samoloty: trzy szkolne dwupłatowce -dobrze mi znane Avro 504 N -i jeden jednopłatowiec nie znanego mi typu