Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Ale firma nagraniowa, która urządzała konkursy, interesowała się tylko najlepszymi. A ja byłam druga. Dla bardzo niewielu wystarczy miejsca... - Jej głos przeszedł w westchnienie. - No i tak zostałam z muzyką, której nikt nie chciał słuchać. Nie wtedy, kiedy wystarczyło kupić sobie dysk, żeby usłyszeć najlepszych nie tylko na moim świecie, ale i w całej galaktyce. Na szczęście, właśnie wtedy spotkałam Warrena. Mojego stałego sponsora i jednoosobową publiczność. Może i lepiej, że nie chciałam robić kariery; tak często się wtedy przeprowadzaliśmy. On kończył studia i zaczynał pracę dla Ga-lacTechu. Udzielałam trochę lekcji miłośnikom historii... - Przechyliła głowę i spojrzała na Silver. - A czy wśród tych wszystkich rzeczy, których was uczyli na tym waszym satelicie, była w ogóle jakaś muzyka? - Uczyliśmy się piosenek, kiedy byliśmy jeszcze w żłobkach - odpowiedziała nieśmiało Silver. - A potem były piszczałki. Ale niedługo. - Piszczałki? - Takie małe, plastikowe. One były prawdziwe. Przywiozła je jedna z naszych opiekunek, kiedy miałam jakieś osiem lat. Ale one jakoś wydostały się ze żłobka i ludzie skarżyli się na... no, piszczenie. Więc musiała je zabrać z powrotem. - Rozumiem. Warren nigdy nie wspominał o piszczałkach. - Brwi madame Minchenki uniosły się w górę. - A jakich piosenek się uczyliście? - No... - Silver wzięła głęboki oddech i zaśpiewała: - Roy G. Biv, Roy G. Biv, cztery ręce ma, może wybrać każdy kolor, jaki spektrum da, żółty, niebieski, zielony, pomarańczowy, czerwony, fiolet, indygo, wszystko dla niego... - przerwała i zarumieniła się. Jej głos wydawał się taki chwiejny i słaby w porównaniu z niezwykłym głosem skrzypiec. - Rozumiem - powiedziała madame Minchenko dziwnie stłumionym głosem. Nie spojrzała w oczy Silver, choć tej nie wydawało się, by ją czymś obraziła. - Och, Warren - westchnęła - za jakie rzeczy ty odpowiadasz... - Czy mogę... - zaczęła Silver, ale przerwała. Z pewnością nie będzie jej wolno dotknąć tego wspaniałego antyku. Co by się stało, gdyby na chwilę przestała go mocno trzymać i grawitacja wyrwała go z jej rąk? - Spróbować? - dokończyła za nią madame Minchenko. - Czemu nie? I tak przecież mamy trochę czasu do stracenia. - Boję się... - Nie trzeba. Kiedyś je chroniłam. Leżały nie tykane przez lata, zamknięte w specjalnie klimatyzowanych pomieszczeniach... Martwe. Potem, niedawno, zaczęłam się zastanawiać, po co je właściwie tak oszczędzam. Proszę. Unieś głowę, o tak, oprzyj je tutaj, tak. - Madame Minchenko zawinęła jej palce wokół gryfu skrzypiec. - Jakie masz ładne, długie palce, kochanie. I... hmm... jak dużo. Zastanawiam się... - Co takiego? - zapytała Silver, kiedy głos madame Minchenko ucichł. - Tak? Ach... Właśnie wyobraziłam sobie czworączka w stanie nieważkości z dwunastostrunową gitarą. Gdybyś nie siedziała tak wciśnięta w to krzesło, mogłabyś podnieść dolną rękę... Może było to tylko złudzenie wywołane przez światło zachodzącego słońca Rodeo, opadającego za postrzępiony horyzont i ślącego swoje czerwone promienie przez okno kabiny, ale oczy madame Minchenko wydawały się lśnić. - Teraz zegnij palce, o tak... Ogień. Pierwszym problemem było znalezienie na habitacie dostatecznej ilości czystego tytanu, żeby można nim było uzupełnić ubytki w zniszczonym lustrze. Należało też liczyć się z nieuniknionymi stratami w trakcie przeróbek. Czterdziestoprocentowy margines mógłby Leowi wystarczyć. Powinny gdzieś być tytanowe pojemniki na te wredne, żrące płyny; pojedynczy, dajmy na to stulitrowy, pojemnik by wystarczył - przewody, zawory, cokolwiek. Po godzinie gorączkowych poszukiwań Leo doszedł do wniosku, że jego plan padnie już na samym początku. A potem znalazł tytan tam, gdzie się tego najmniej spodziewał: w Wyżywieniu - całą chłodnię pełną tytanowych pojemników, ważących dobre pół kilo każdy. Ich różnorodna zawartość została pośpiesznie przerzucona do pojemników zastępczych, jakie tylko Leo i jego czwororęczni poszukiwacze zdołali znaleźć. - Sprzątanie - rzucił zawstydzony Leo przerażonej dziewczynie, która teraz zarządzała Wyżywieniem - zostawia się jako ćwiczenie dla studentów. Drugim problemem było znalezienie miejsca odpowiedniego do wykonania tej pracy. Pramod wskazał na jeden z porzuconych segmentów habitatu, cylinder mający w przekroju jakieś cztery metry. Kolejne dwie godziny zajęło wycięcie w jego boku dziur, żeby można było wejść do środka, oraz pokrycie jednego końca zbędnymi kawafićami dobrze przewodzącego metalu, jakie zdołali znaleźć. Masę tę zetknięto potem z powierzchnią innego porzuconego segmentu, wyklepano i wypolerowano do takiej gładkości, jaką mogli osiągnąć w pustej półkuli o precyzyjnie wyliczonym łuku i o średnicy większej niż średnica segmentu. Teraz masa tytanu unosiła się zawieszona w samym środku segmentu. Połamane kawałki lustra oraz spłaszczone pojemniki na żywność zostały powiązane ze sobą za pomocą drutu z czystego tytanu, który jakiś genialny czwo-rączek znalazł w magazynach. Twardy szary metal lśnił i błyszczał, odbijając światła lampek na ich hełmach oraz strumień słonecznego światła wpadający przez jedną z dziur. Leo rozejrzał się po raz ostatni. Czwórka ubranych w skafandry czworaczków, każdy wyposażony w laser, tkwiła pod ścianami, otaczając masę tytanową