Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Składał się on z dwu części, z których jedna, gruba w swej podstawie na cztery centymetry, zmniejszała się stopniowo, aż do miejsca, gdzie zaczynała się druga, z drzewa cienkiego i sprężystego. Zrobiona z pędów orzecha liczyła prawie cztery metry długości, co pozwalało rybakowi, bez oddalania się od brzegu, na połów ryb, trzymających się głębiny, jak leszcze i płotki czerwone. Ilia Brusz, pokazując panu Jaegerowi haczyk, który wraz z przynętą przymocował do nitki z włosienia florenckiego, rzekł: — Niech pan patrzy, są to haczyki numer jedenasty, niezmiernie cienkie. Jako przynęta służą spalone ziarna zboża, pęknięte z jednej tylko strony i dobrze rozmoczone, będące najlepszym żerem dla płotek. Nareszcie wszystko gotowe, mogę próbować szczęścia. Podczas gdy p. Jaeger stał oparty o budkę Ilia Brusz usiadł na ławce mając siatkę tuż przy sobie, po czym rozkołysawszy wędkę ruchem metodycznym nie pozbawionym pewnego wdzięku, zarzucił ją na wodę. Haczyki zanurzyły się przybierając dzięki ołowianym kulkom pionowy kierunek, najbardziej pożądany zdaniem zawodowców. Nad nimi unosił się pływak z łabędziego pióra, które nie wchłaniając wody jest w tym wypadku niezrównane. O tym, że na łodzi zapanowało głębokie milczenie, mówić nie trzeba. Głosy łatwo odstraszają rybę, a zresztą poważny rybak nie ma czasu na rozmowę. Musi bacznie śledzić poruszenia pływaka i nie zaniedbać chwili, w której ma przygwoździć zdobycz. Ranek ten był niezwykle pomyślny dla Ilii Brusza. Złowił nie tylko z dwadzieścia płotek, lecz i dwanaście karpi i kilka jego odmian. Jeżeli p. Jaeger był istotnie tym zapalonym amatorem rybołówstwa, za jakiego się podawał, powinien był podziwiać zręczność, z jaką jego gospodarz przygważdżał swą zdobycz, co jest rzeczą konieczną dla ryb tego rodzaju. Skoro zauważył, że ryba chwyta haczyk, nie śpieszył się wcale z wydobyciem jej na powierzchnię wody i czekał aż zmęczy się próżnym wysiłkiem wysunięcia się z haczyka, zachowując w tym niewzruszoną niczym zimną krew, co należy do jednej z zalet rybaka godnie pełniącego swój zawód. Połów musiano przerwać około jedenastej. W lecie ryba nie daje się złowić w godzinach południowych, wtedy kiedy wody iskrzą się pod wpływem słońca. Zresztą zdobycz była dostatecznie obfita. Ilia Brusz obawiał się nawet, że będzie jej za dużo, zważywszy, że Neustadt, gdzie zatrzymano się o piątej, było niedużą mieściną. Obawa jego jednak była płonna. Dwadzieścia pięć do trzydziestu osób przywitało go oklaskami. Wkrótce nie wiedział, kogo ma słuchać, ryby rozchwytano w kilka chwil za dwadzieścia siedem florenów, które Ilia Brusz wręczył na poczekaniu p. Jaegerowi, jako Pierwszą dywidendę. P. Jaeger zadowolony, że nie do niego zwraca się zapał publiczności, schował się skromnie do budki, gdzie podążył za nim Ilia Brusz, skoro nie mógł się uwolnić od swych zapalonych wielbicieli. Chodziło mu bowiem o jak najrychlejszy odpoczynek ze względu na noc, którą musieli skrócić chcąc wcześnie być w Ratyzbonie, odległej o jakie siedemdziesiąt kilometrów. Ilia Brusz postanowił wyruszyć o pierwszej w nocy, w celu odbycia jeszcze jednego połowu pomimo długiej drogi, która ich czekała. Do Ratyzbony przywiózł około trzydziestu funtów ryb, tak że ciekawi cisnący się do brzegu, nie potrzebowali żałować, iż trudzili się na darmo. Zapał publiczności był niezmierny. W jednej chwili urządzono prawdziwą licytację na świeżym powietrzu; trzydzieści funtów ryby przyniosło laureatowi Ligi Naddunajskiej nie mniej jak czterdzieści jeden florenów. Ilia Brusz, który nie marzył nawet o takim powodzeniu, doszedł do przekonania, że koniec końców p. Jaeger zrobi doskonały interes. Zanim to się sprawdzi, należało wręczyć owe czterdzieści jeden florenów ich prawowitemu właścicielowi, ale było to w tej chwili niepodobieństwem. P. Jaeger bowiem opuścił dyskretnie barkę, uprzedzając piśmiennie towarzysza, aby nie czekał na niego z wieczerzą, gdyż wróci późno wieczorem. Ilia Brusz uważał za rzecz zupełnie naturalną, że p. Jaeger chciał, korzystając ze sposobności, zwiedzić miasto, które było przez pięćdziesiąt lat siedzibą sejmu cesarskiego. Byłby może mniej zadowolony, a bardziej zdziwiony, gdyby wiedział, jak spędzał czas jego towarzysz i kim był istotnie. P. Jaeger, Leipzigerstrsse 45, Wiedeń, pisał spokojnie Ilia Brusz gdy przybysz dyktował mu swój adres. Ale ten ostatni byłby w nie lada kłopocie, gdyby rybak wstępując w ślady żandarma, zażądał jego dowodów. Ilia Brusz zaniedbał tej ostrożności, za co odpokutował później. Nikt nie wiedział, jakie nazwisko wyczytał żandarm niemiecki na paszporcie, podanym mu przez pana Jeagera. Jeżeli wszakże paszport ten zawierał prawdziwe nazwisko właściciela, to nie było inne jak Karl Dragosz. Zapalony amator rybołówstwa i naczelnik policji naddunajskiej byli w istocie tą samą osobą. Karl Dragosz, postanowiwszy dostać się za wszelką cenę do barki Ilii Brusza i przewidując nieprzezwyciężony upór, ułożył sobie z góry plan działania