Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Niemcy, chcąc zachować w tajemnicy istnienie wojsk powietrzno-desantowych, przeprowadzili na terenie Polski tylko niewielkie akcje: 1. batalion 2. pułku 22. dywizji dokonał desantu na lotnisku w Dęblinie, a 2. batalion desantował się w rejonie Przełęczy Dukielskiej. Ponadto żołnierze 2. batalionu 1. pułku walczyli w rejonie Woli Gułoskiej, gdzie zginął pierwszy niemiecki spadochroniarz w II wojnie światowej.] we wrześniu 1939 r., w Holandii w maju 1940 r. oraz w belgijskim forcie w Eben Emael. Churchill złożył równo kartki i sięgnął po pióro. Pisał: Do gen. Hastingsa Ismaya [szefa oddziału wojskowego sekretariatu Gabinetu Wojennego - B W]. Powinniśmy mieć oddział co najmniej 5 tysięcy spadochroniarzy (...). Proszę mi przedstawić raport na ten temat. Generał Ismay wiedział doskonale, że zwrot “przedstawić raport” oznacza “poinformować, co już zrobiono”, a premier słynął z żelaznej konsekwencji. Generał zaczął działać. Dwa dni później przekazał majorowi Johnowi Rockowi rozkaz zorganizowania brytyjskiego oddziału powietrznodesantowego. Rock nie był zachwycony. Nie wiedział, jakie zadania ma wykonywać nowa jednostka, nigdy nie skakał ze spadochronem, nie wiedział, skąd ściągnąć ludzi, samoloty i niezbędny sprzęt. Pomogło mu dowództwo Royal Air Force, które oddelegowało instruktorów uczących pilotów samolotów myśliwskich i bombowych, jak ratować się na spadochronach, dostarczyło niezbędny sprzęt treningowy, a nawet oddało sześć samolotów bombowych Armstrong-Whitworth Whitley. Już 13 lipca 1940 r. pierwsi ochotnicy mogli przeżyć emocje skoków z samolotów, w których zdemontowano tylną wieżyczkę. Spadochroniarz stawał tyłem do wąskiego otworu w ogonie samolotu, a instruktor pociągał za rączkę jego spadochronu. Z zasobnika na plecach wypadała czasza, którą natychmiast wypełniało powietrze, rozwijająca się czasza wyrywała skoczka z kadłuba. Wkrótce ułatwiono życie nieszczęśnikom narażonym na bardzo nieprzyjemne wyszarpywanie z samolotu, zmieniając technikę skoku. W podłodze kadłuba wycięto otwór o średnicy 90 centymetrów, przez który mógł się przecisnąć żołnierz ze spadochronem. Niebawem inny problem zaprzątnął uwagę dowództwa nowego oddziału: bezpieczeństwo skoków. 25 lipca jeden ze skoczków zginął, gdyż jego spadochron się nie otworzył. W ciągu następnych dni zdarzyło się kilka mniej groźnych wypadków, których przyczyną była niewłaściwa konstrukcja spadochronów używanych dotychczas przez pilotów do awaryjnego opuszczania samolotu, ale nie przystosowanych do skoków żołnierzy obładowanych sprzętem i bronią. Podstawowy problem polegał na tym, że skoczek po opuszczeniu samolotu musiał pociągnąć za rączkę, która otwierała zasobnik na plecach, a pęd powietrza rozwijał wówczas czaszę. Było oczywiste, że przy masowym szkoleniu żołnierzy taka technika skoków będzie przyczyną wielu wypadków. Jednakże wkrótce sir Raymond Quilter i James Gregory wymyślili nowy typ spadochronu, w którym nylonowa linka, przytwierdzona do uchwytu w kabinie, wyciągała z zasobnika na plecach skoczka wewnętrzny pojemnik ze złożonym spadochronem; linki łączące pojemnik z uprzężą skoczka rozwijały się całkowicie i wtedy odpadał pokrowiec czaszy, która już bez przeszkód mogła swobodnie się rozwinąć. Czasza z naturalnego lub sztucznego jedwabiu miała średnicę 8,53 setne metra i przymocowana była do szelek spadochroniarza za pomocą 28 linek. Stabilność opadania zapewniał otwór o średnicy 56 centymetrów, wycięty pośrodku czaszy. Te spadochrony - nazwane “X-Type” okazały się bardzo dobre, aczkolwiek ich wadą była wrażliwość na wilgoć, utrudniająca lub nawet uniemożliwiająca otwarcie mokrego spadochronu. Skoczkowie nie mieli spadochronu zapasowego, gdyż otwór w podłodze Whitleya był za mały, aby mógł przez niego przecisnąć się żołnierz z dodatkowym pojemnikiem na brzuchu. A ponadto sprzęt ten kosztował 60 funtów i był zbyt drogi, aby można było pozwolić sobie na zdublowanie go. Inny problem, który musieli rozwiązać dowódcy jednostki powietrznodesantowej, polegał na wyposażeniu lądujących żołnierzy w broń niezbędną do podjęcia natychmiastowej walki. Było oczywiste, że spadochroniarze nie mogą opadać na ziemię objuczeni karabinami maszynowymi, amunicją, granatami, zapasem żywności, medykamentów, nie mówiąc już o moździerzach, rusznicach przeciwpancernych itd. Najbardziej niezbędne wyposażenie ważyło kilkadziesiąt kilogramów; tak obciążony żołnierz, uderzając o ziemię mógłby doznać kontuzji. Początkowo próbowano dawać skoczkom tylko pistolety i noże, a resztę wyposażenia ładowano do oddzielnie zrzucanych pojemników przewożonych w komorach bombowych lub podczepionych na zewnątrz samolotu. Pozostawało jednak pytanie, czy żołnierze po wylądowaniu będą mieli czas, aby odnaleźć zasobniki, zidentyfikować je, rozpakować i przygotować się do wykonania zadania