Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
I tamci będą tym zachwyceni, Florek nacałować się będzie mógł dziewczyny do syta, i oni odetchną może spokojniej. Ba, jeżeli to tylko o Krychnę tu chodzi. Ale nawet i wtedy łatwiej będzie utrzymać w ryzach Lutka i Szymka, niż panować nad całą gromadą. Zza cypla zatoki nadbiegł narastający warkot. — Kuter idzie — zerwał się Florek, pociągając za sobą Krychna. Pobiegli nad brzeg jeziora. — Nie ma to jak szczęśliwi zakochani — zauważył Krajecki. — Ty zaś schniesz z rozpaczy, nie będąc pewnym swych szans? — zadrwił boleśnie Lutek. — Uspokójcie się. Patrzcie, skręcają w naszą stronę. Może już wrócił pan Anzelm? — Trzy, cztery dni ma przebywać nad Gardnem. Tak mówiła ta pani. — Nigdy nic nie wiadomo. Wyraźnie jadą do nas. A może zabierzemy się z nimi? — Dziś chyba nie... To zajęłoby pełny dzień. Bobrują po całym jeziorze, krążąc od jednej do drugiej brygady... Kiwają do nas rękami, coś krzyczą. Chcą, żebyśmy podjechali. Florek, pakuj się w kajak razem ze swoim szczęściem. — To wyrywajmy i my na łódkę. Pewnie coś mają, Danka dla ciebie. Odebrałaś tą znajomością część laurów Florkowi. Bo już traktował Łebę jako swoją prywatną własność — ożywił się nieco Lutek. Kuter zwolnił obroty, przesuwał się jeszcze jedynie siłą rozpędu. Staszek, młody, przyjemny motorniczy o roześmianej gębie, przyzywał ich machaniem dłoni. — Mam tu paczuszkę dla was. Chleb, coś tam jeszcze. Żebyście z głodu nie zmarli. Od dyrektorowej. Wieczorem, gdy będziemy wracać od Kluk, podrzucimy wam trochę ryb. Jak się urządziliście? Klawy namiot, wielki jak szopa. Tyle że jak zerwie się wiatr, zmiecie was z tego cypelka. Podawał do łodzi sporą paczkę. Pomocnik motorniczego też wykrzywił w uśmiechu przybrudzoną smarami gębę. Niewielki kuter ledwie się trzymał, stary grat, mimo to świetnie służył nadal rybakom. — Może was podholować? Zaczepcie się — od rufy plusnęła w wodę długa lina. Wczoraj też ich tak samo holowali na miejsce. — Jedziemy na przeciwległą stroną, pod Kluki, gdzie ci Słowińcy, wiecie? — Odłączymy się na środku jeziora. — Ta znajomość, Danka, to nasz los na loterii — cmoknął Lutek, gdy już ruszyli, a wokoło nich przewalała się fala wzniecana przez motor. Zadecydował przypadek. Florek wszystko obmyślił, nawet ten ostro wrzynający się w wodę cypelek przy wschodnim brzegu sam wynalazł. Ekwipunek turystyczny przejęty po rodzicach czekał spakowany, sporo ich jednak kosztowało wysiłku, nim ciężar donieśli z Łeby aż nad brzeg, pod rybackie. szopy okalające wybiegający w jezioro pomost. Przed nimi rysowała się perspektywa jeszcze bardziej męczącej wędrówki piaszczystymi wydmami. — Florek, a nie wygonią nas stąd? Wszakże to teren Słowińskiego Parku Narodowego? — zaniepokoiła się w pewnej chwili Danka. — Może by się postarać o zezwolenie? — U kogo? Gotowi nie dać. Nie od dziś wiadomo, że turyści to zmora dla rezerwatów. — Może w zespole rybackim? Dyrektor to znajomy rodziców. Zamierzałam ich później odwiedzić, ale można to zmienić. Dyrektora zespołu nie zastali w domu. Wyjechał z grupą rybaków nad jezioro Gardno, miał jeszcze zamiar obskoczyć samochodem kilkanaście leśnych oczek, by przygotować wszystko pod jesienne zaciągi. Była za to dyrektorowa. Boże, jak się tej kobiecie usta nie zamykały ani na jedną sekundę! — Anzelmek — osobliwie zdrabniała mężowskie imię — będzie dopiero za parę dni. To się ucieszy! Danuśka u nas! Zaraz będzie wspominał Albina... chciałam powiedzieć, Stanisława, tak mi się to jakoś plącze — speszyła się, zaraz jednak powrócił jej dawny wigor, — To chcecie tak pod namiotem? Dziewuchy z chłopcami? Aha, namiot ma dwie części, dziewczyny osobno... Pozwolenie? No pewnie, można. Ja wam dam łódkę. Anzelmek nie będzie się gniewał, łódka ciężka i stara, ale wam lepszej nie potrzeba. Ryby łapiecie? Bo to Anzelmek musi dać specjalne pozwolenie. Można łowić, jak wróci, wypisze. Boże mój mileńki, a jeść co będziecie? Trzeba was będzie podkarmić. Już ja mleka podeślę, kutrem, co dzień chłopcy tam jeżdżą... Zaraz, zaraz, on jeszcze tu jest. Staszek, Staszek, a chodźże tu! Kiedy Jedziecie? Teraz? No to pięknie, zabierzcie ze sobą tych młodych. Co mają wiosłowaniem się męczyć. Poczekajcie na przystani. Ja ich muszę nakarmić. Chude to, zmizerowane! Taka to jut młodzież dzisiejsza. Ja zawsze byłam gruba i nigdy na to nie narzekałam... A ty, Danuśka, sama skóra i kości. Niedobrze, chłopcy cię kochać nie będą. Ale ładna jesteś. O, taką maleńką ciebie pamiętam, jeszcze jak matka na Albina czekała... — Na Stanisława — poprawił Szymon. — Święte słowa, na Stanisława! Co mi dziś Albin tak ciągle w głowie? No nic, pogadamy, jak wróci Anzelmek. Przyjedziemy po was albo lepiej wy tutaj, żebyście przyzwoicie zjedli