Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Mieszek po kilku tych dniach, Kietlicza wołać kazał. - Kaźmierz może nadciągnąć i Ruś z nim - rzekł - w gołym polu obrona trudna, odejść przed nimi ze strachu, nie mogę. Na dole zamek warowny stawić i wały trzeba sypać... Z początku na ten rozkaz pański potrząsano głowami, zamek drugi pod zamkiem wydawał się starszym niepotrzebny, wielu niebezpieczny, nazajutrz jednak powtórzył książę, iż mieć go chce. drzewo i kamienie ściągać zaczęto. Mieszek nie siedział już w namiocie, ale na pniaku, patrząc jak mu zamek budowano. Wojsko musiało, porozrzucawszy zbroje, wziąć się do rydlów i toporów. Mała część tylko została na straży. Z wierzchołku murów na Wawelu, Mikołaj i biskup Pełka patrzyli, co się u stóp ich działo. Gdy drzewo zwozić się zabrano, zaniepokoił się wojewoda, myśląc, że tarany do bicia bram i murów budować myślą, ale Wkrótce się okazało, że tyny, parkany, szopy i dwór zakładano. - Oni tu myślą siedzieć - rzekł wojewoda - my też nie wyjdziemy stąddla strachu. Zapasu żywności dość jeszcze było. Radzić jednak nad tym, by odsiecz przyśpieszyć, należało. Choć wiedziano, że na Ruś dojdzie wieść o obleganiu, nie byli pewni, jak rychło; nużby głód ich zaskoczył, nim Kaźmierz nadciągnie? Wypadło z narady wysłać kogoś do księcia, a biskup zaraz Stacha wskazał - mówiąc - albo ten lub żaden. Powołano go natychmiast. W izbie niewielkiej siedział Pełka u stołu za księgą, z której po całych dniach modlitwy czytał długo, iż owo przerywane ciągle nabożeństwo, mało ważył. W tym oblężeniu ducha na chwilę nie poprzestawał się modlić, aby ciągle nim być na straży. Wśród dwu rozmów, wśród dwu myśli, odmawiał wiersz psalmu lub wysyłał westchnienie do Boga. Oba z bratem nie tracili nadziei, że się obronią, lecz dzień każdy troski pomnażał. - Ciężkie na was włożę znów brzemię - rzekł. - Bylem mu podołał - odparł Stach. - Widzicie, co się dzieje; zamek sobie budują, jakby nam grozić chcieli, że ten zniszczą, a zawczasu inny przysposabiają. Kto wie, czy Kaźmierz zna położenie nasze i jak rychło powróci. Trzeba słać do niego. A po chwili dodał: Jedźcie wy! Stach stęknął. - Nie proszę o zwolnienie ani się wzdragam - rzekł - ale jakże ja mogę stanąć przed obliczem pana? Wiecie ktom Jest, żę mu ukazywać się nie wolno mi, Bom Ja żywym dlań - policzkiem. Biskup wysłuchał. - Nie potrzebujecie z tym iść do samego księcia - odpowiedział - złożycie się chorobą, poślecie mu pisanie ode mnie. Zwierzyć tego nie mogę innemu. Czyniliście już wiele dla okupienia grzechu młodości, zróbcie i to jeszcze, zasłużycie się panu, nam, królestwu... Nie zapytano go nawet, jak się zdoła wydobyć z zamku dokoła osaczonego, jak przez miasto przemknie się nie poznany, jak z niego wymknie. Biskup wiedział, że niemniejszych już dokazywał spraw, snując się po Szląsku i Wielkopolsce, a życia swego nie żałował. Wojewoda Mikołaj mniej mu ufał, i obawiał się, aby go z listami nie wzięto. Zarzucano go pytaniami, biskup zachęcał. Mikołaj rad nie skąpił, w ostatku spytano, czy się podejmuje. Milczał długo, ważył, wreszcie westchnienie mu się wyrwało i rzekł: - Bóg łaskaw, pójdę. Wojewoda po ramieniu go uderzył. - Tak - dodał - będziesz miał opiekę Bożą nad sobą, bo dobrej sprawie usłużysz. Bierz do pomocy co ci trzeba, opatrz się w pieniądze i spiesz. Biskup dodał: - Dam ci kartkę z pieczęcią moją, do pierwszego probostwa dojechawszy, konie sobie dawać każ. Od dzwonnicy do dzwonnicy niech cię odwożą, a pośpieszaj. Stachowi twarz poweselała. - O to tylko proszę miłości waszej - odezwał się do biskupa, abyście, jeżeli zginę, byli mi świadkiem, żem moją pokutę do końca życia doprowadził, a za duszę grzeszną mszę odprawili. Pocałował rękę biskupa, który błogosławił rozrzewniony. Wyprawiono Stacha, nim wieczór nadszedł. Pierwsza z zamku ucieczka z Żegciem przydała się teraz im, gdyż to samo miejsce mogło posłużyć do wyśliźnięcia się. Gdy ściemniało, poczęli od strony Wisły się spuszczać. W obozie wszystko leżało uśpione. Udało im się nie postrzeżonym dostać do stóp góry, a tu, choćby się z kim zetknęli, za należących do wojska uchodzić mogli. Nikt wszakże nie stanął im na drodze. Do brzegów rzeki dopadli po cichu, pominąwszy straże niedbałe, które u ognisk się skupiały. Stach znowu na czółen rachował, jak przy dawniejszej ucieczce i pierwszy, który się im nastręczył, pochwycił. Skoczyli już weń, gdy rybak na sieciach śpiący w nim, narobił wrzawy zerwawszy się. Żegieć chwycił go za barki i do wody cisnął, aby z obozu ludzi wrzaskiem swym nie ściągnął, odepchnąwszy się od brzegu, wypłynęli na środek, gdzie już po nocy ani ich dojrzeć, ani pochwycić nikt nie mógł. Rozdział 35. U starosty Warsza, w jego dworze na mieście, czasu tego wesoło było jak nigdy, i ludno tak, iż każdy inny człek, nie byłby mógł długo w usługach gości tylu wydołać. Starosta, choć giętki i podatny, miał żelazną siłę. Mało to, że wszystkie sprawy i żałoby miejskie się tu rozsądzały, a było ich mnogo, bo między żołdactwem a mieszczany nieustanne wynikały spory i prócz tego starszyznę trzeba było dniem i nocą przyjmować, karmić i poić, wszystkie obozu rozkazy spełniać, żywności dostarczać, i dworować panom aby z łaski nie wypaść. W mieście samym nie bardzo szło po myśli staroście. Siedemdziesiąt zawołań ziemiańskich wprowadziło na stolicę nowego pana, mieszczanie zaskoczeni musieli też wrota otworzyć i pokłonić się. W początkach śmierci Kaźmierza uwierzono, siła Mieszkowa zastraszała, teraz już zaczynano różnie mówić o zgonie księcia; wielu zaprzeczało tej baśni, a wojska dawały się srodze we znaki. Trzeba je było karmić, a czasu wojny nowe prawo o podwodach i przewodach zapomniane zostało. Brano mieszczanom i kmieciom konie, strawę, siano, co kto napadł, nie pytając i nie płacąc. W mieście baby musiano zamykać, bo obozowi ludzie zuchwale się z nimi poufalili - spiżarnie chować, pieniądze zakopywać. Szemrali bardzo kupcy i mieszczanie, że za Kaźmierza czasów cale inaczej bywało. Nikomu tak pilno nie było, ażeby zamek na Wawelu zdobyto jak Warszowi. Stał mu nad głową jak groźba