Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Co się dzieje?! - zapytał. - Trzy stanowiska ogniowe - odpowiedziała mu Maria głosem Echa. - Jedno na prawym, oddalonym skraju polany. Drugie po naszej lewej, niedaleko miejsca na ognisko. Trzecie jakieś dwadzieścia metrów stąd, też po prawej. Pokrywają ogniem prawie cały teren. Zaskoczyli nas, a my nawet nie jesteśmy uzbrojeni. - Poniekąd - mruknął Grady, wyciągając rewolwer zza pasa i podając czasowniczce; potem wyjął drugi, dla siebie. Mamy chociaż to. A w magazynku po wschodniej stronie jest więcej broni. Jeśli nasi ludzie zdołaliby tam dotrzeć, odpowiedzielibyśmy ogniem. - A zatem osłaniajmy ich! - Echo wychyliła się zza pieńka, mierząc z rewolweru; huk wystrzału poniósł się po lesie. Uniosła drugą dłoń i kilkakrotnie szybko wypaliła, naciągając i puszczając kurek rewolweru. Poczuła w ramieniu siłę swojej prapraprababki, która niegdyś zużywała w ten sposób całe pudełko naboi dziennie, hen, na meksykańskiej pustyni. Z tymi wspomnieniami Echo czuła się naprawdę dobrze. * Niebieski ogień nawet nie musnął pleców czasowniczki. Zdążyła skoczyć za pień i ukryć się tam z dwiema innymi kobietami. Aswad strzelił ponownie. Kiedy dym zniknął, okazało się, że plazma w pniaku wypaliła sporą dziurę, jednak go nie zniszczyła: był zbyt masywny. Sześciu mężczyzn szybko biegło w jego stronę. Nie zdąży zastrzelić wszystkich. Automatycznym ruchem szarpnął za granat wiszący na pasie przecinającym pierś, dwukrotnie nacisnął zapalnik, aby zredukować opóźnienie, i cisnął granat pod nogi nadbiegających. Fala uderzeniowa odrzuciła porucznika do tyłu, w krzaki. Wszyscy napastnicy leżeli bez ruchu. * Pierwszy granat rzucony z krzaków wybuchł niedaleko; eksplozja ogłuszyła Echo. Jej serce ścisnęło się z bólu, gdy zobaczyła kilku martwych członków plemienia. Przygryzła wargę aż do krwi. Wróciły straszne wspomnienia... wspomnienia jej matki. Teraz już były jednością. Skryły się za skrzyniami na końcu wąskiej, ślepej uliczki. Były w pułapce. Za nimi stał już tylko wysoki, ceglany mur. Skrzynie zajmowały się ogniem; ukryci za nimi bojownicy strzelali z laserów w stronę wylotu alejki. Smród palonego drewna i plastiku odbierał oddech. Obejmowała mocno swoją córkę. Trzymała się z całej siły swojej matki. Był tam jej ojciec. Był tam jej mąż. Tuż obok, walczył o ich życie, strzelając bez przerwy. Ona też strzelała: jedną ręką obejmując Echo, drugą naciskała spust karabinu maszynowego osadzonego na płonącej skrzyni. Kolejne szeregi ludzi w niebieskich uniformach szturmowały ich pozycje, bez strachu, bez wahania. W głębi mogli dostrzec Mathiasona, chudego, wysokiego, jak głośno wydaje rozkazy, a od czasu do czasu osobiście posyła śmiertelną salwę w ich kierunku. Na asfalcie wylądował granat. Całkiem mały, jak pamiętała. Czarny, pękaty kszałt z czerwonym paskiem wokół obwodu. Jeffery, jej ojciec, cisnął na bok swój karabin i rzucił się na granat. - Jeffery! - krzyknęła Maria. - Tato! - krzyknęła Echo. Krótka eksplozja białego ognia. Głowa i ramiona mężczyzny były tam, gdzie przed chwilą - ale jego brzuch, miednica i nogi po prostu zniknęły. Wyprostowała się i nacisnęła spust, strzelając szeroką, ciągłą serią. Zostawiła córkę; obiema rękami trzymała karabin. Śmierć zabrała sześciu ludzi w niebieskich mundurach, zanim broń zazgrzytała sucho pustym zamkiem. Zapadła cisza. W tej ciszy zbliżył się do nich Herrington Mathiason. Echo rozejrzała się: wszyscy bojownicy leżeli martwi. Ojciec także, rozerwany granatem. Matka stała z dłońmi wciąż zaciśniętymi na karabinie, rozpaczliwie naciskając spust. Otoczyli ich żołnierze w niebieskich uniformach. Jeden z nich sięgnął po jej karabin. Echo wyszarpnęła pistolet i strzeliła mu w pierś. Drugi tymczasem zaszedł ją od tyłu z niewielkim, czarnym cylindrem: przyłożył go znienacka do pleców kobiety i dało się słyszeć głośne wyładowanie. Maria upadła. Herrington Mathiason nachylił się nad Echem. Jego szare oczy wydały się jej zimne i złe. Usta były wąskie i bezkrwiste; po chwili rozchyliły się w uśmiechu, ukazując pożółkłe zęby. - Zabieram cię, moja mała - powiedział. - Daję ci lepsze życie. Żołnierz w niebieskim mundurze podniósł dziewczynkę i zabrał ją. Wykręciła się w jego ramionach, by ostatni raz spojrzeć na martwego ojca i nieprzytomną matkę. Widziała. Mathiason uniósł głowę Jeffery'ego, łapiąc za długie, siwe włosy. Wyjął z kieszeni mały, precyzyjny nóż laserowy i starannie przeciął szyję, oddzielając ją od ramion. Potem wrzucił głowę do sporej, czarnej torby. * Aswad przyjrzał się uważniej pniakowi. Do syku karabinów plazmowych dołączył huk prymitywnej broni prochowej, a także wojownicze krzyki obrońców. - Cholera - zaklął cicho. Mieli broń. Jeszcze raz ostrzelał pieniek. Gdzieś, na granicy pola widzenia, wizor zamalował mu na czerwono źródło silnego ciepła. Aswad instynktownie schylił się, a strumień plazmy spalił krzak tuż nad jego głową. Przez krótką chwilę myślał, że to jeden z jego ludzi trochę się pogubił (a może chciał w ten sposób przyspieszyć swoją promocję...?). Ale już za chwilę padł strzał z drugiej strony: karabin trzymał człowiek w zielonych łachach, bez zbroi. Komunikator milczał. Z pozycji, na których usadowili się żołnierze Dżihadu, nikt nie odpowiedział ogniem. Aswad zrozumiał, że jego mały oddział przestał istnieć. Skąd, na tysiąc piekieł, te dzikusy wzięły karabiny plazmowe?! Nieważne. Musiał tylko zabić czasowniczkę i chrześcijankę, a wtedy awans na pułkownika ma w kieszeni. Zerwał z piersi ostatni granat i zdusiwszy zapalnik, wyćwiczonym ruchem cisnął go za pieniek; dokładnie tam, gdzie kryła się ta banda żałosnych głupców. Aswad zastrzelił człowieka z karabinem, po czym padł płasko na ziemię, jeszcze zanim lecący granat osiągnął swój cel. * Ojciec... Echo potrząsnęła głową. Granat upadł na trawę, tuż koło Sunny. Blisko. Za blisko. Zobaczyła twarz ojca, spokojną, pełną miłości. Syzyf. Po raz pierwszy poczuła, że go zna. I dobrze rozumie