Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Był to mężczyzna, lat około czterdziestu, rumiany, wesołej twarzy, dobrze podhodowanego opaciego żołądka. Suknie na nim wygodne, ale nie nowe i nie strojne; koń jego chudy, jak zwykle na cudzym obroku. Głowę miał okrytą białą czapeczką, spod której jednak nie wymykały się włosy, bo ich nic na łbie nie było. Poszły one wszystkie z dymem winnym; natomiast miał czarną i gęstą hiszpańską bródkę, która jakby wynagradzając za łysą głowę, rosła bujno, by zboże w Ukrainie, aż miło było patrzeć. — Ha! Witajcież, witajcież, panie wojski — rzekł z daleka Bartosz — kopa lat, kopa lat, jakem w waszym domu nie był. — Wdzięczen za łaskę, że o mnie nie zapominacie — odpowiedział gospodarz, a w duchu pomyślał: — Coraz mi więcej przybywa, przepadł wieczór i praca, trzeba być gościnnym! Było ci zostać księdzem, jak radził Padniewski! Było ci się zmniszyć! Chciałeś onej swobody wiejskiej zakosztować, masz ją nieboże, aż ci gardłem lezie! Ledwie Bartosz sapnąwszy i obejrzawszy się, czy nie . ujrzy dzbana, siadł na ławie i westchnął; ledwie Petryłło poprawił okurzonego stroju; ledwie Wojtek opowiadanie jakieś ab ovo7 rozpoczął — skrzypnęły wrota znowu. — Czy nasłanie, czy czary? — pomyślał poeta. — Któż nam przybywa? — rzekł Petryłło. Spojrzą, jedzie ktoś konno jeszcze; — nowy gość. W śmiech wszyscy, skoro go ujrzeli, bo i było się z czego śmiać. Na wielkiej marsze8 bułanej, której rząd był czarny, jechało coś tak małego, żebyś to wziął z daleka za dobry tłumok podróżny. Był to sławny junak pan Mateusz, znany z małej postaci, a wielkiej odwagi. Jechał on w jasnoseledynowym kontuszu, w żółtych butach, w kołpaku bardzo wysokim. Oczy i włosy miał kruczej czarności, twarz rumianą, ożywioną, usta świeże jak jagody, trzymał się prosto jak kij, a nieustannie naokół zerkał oczyma, jakby czego szukał; w istocie, żeby dojrzeć, czy kto nie szydzi z jego postawy. Oprócz kołpaka, który zapewne miał miny i urody dodawać panu Mateuszowi, miał on wąsy, ale takie, których by mu był najogromniejszy drab pozazdrościł. Czarne były, lśniące, a tak długie, że z jednej i drugiej strony twarzy wystawały mu po ćwierć łokcia. Żartownisie mówili, że z nimi wyglądał, jakby trzymał kij w zębach, ale mówili to po cichu, bo Mateusz jak osa do oczu skakał, byle mu kto czym jego nieszykowną postawę przypomniał. Ujrzawszy siedzących pod lipą, poskoczył przybyły ku nim i powitał poetę ściśnieniem ręki, potem towarzyszy w kolej; ci go uroczyście powitali, prostując się jak najmocniej i starając się, żeby ich twarzy nie dostał, co nie było trudnym. Omal tam zaraz z tego nie przyszło do zwady, gdyby Wojtek, któremu szło o to, żeby go słuchano, nie rozbroił w początku zwaśnionych, żartując z stron obu. Posłano po dzbany, bo wtenczas inaczej nie lża było9 gości przyjmować, tylko pełnymi. Tymczasem toczyła się rozmowa o nowinach z królewskiego dworu, od Turek, o wieściach, jak miały się odbyć sejmiki, o przyszłych urodzajach i cenach; nikt z poetą nie mówił o tym, co go zająć mogło, co go się tykało, każdy plótł swoje, dla siebie. Petryłło opowiadał, jako się miał do pewnej gładkiej pani, która go srodze zwiodła, że kijmi od męża po grzbiecie dostał, z czego się prawie cieszył, że go jeszcze równo z gachami niebezpiecznymi uważając, karano; Wojtek paplał, co mu ślina do gęby niosła; Bartosz pozbierane w podróży plotki, jedne po drugich jak z woru wytrząsał; Mateusz założywszy znowu kołpak na głowę, aby wzrostu sobie przyczynić, chodził, świszcząc, pod lipą. Wstał Kochanowski i poszedł do domu. Na progu spotkała go żona nieboga, i wskazując na konie, które słudzy wodzili po podwórzu, spyta: — Tatarzy to, czy co? — Gości Bóg dał, moja miła Hanno — rzekł Jan — trzeba ich przyjąć, . każcie tam uwarzyć wieczerzę, a dobądźcie miodu z piwnicy i jaki dzbanek wina. — Wieluż ich tam Bóg dał? — spytała. — Jest ich dotąd czterech — rzekł Jan — ale kiedy już poszło na to, to się pewnie i więcej przysunie. — Że też to nigdy nie ma pokoju — odpowiedziała wzdychając kobieta. — A cóż by to było, moja miła Hanno — rzekł Jan — gdybym był ową przyjął kasztelanię, jakeście mi bardzo wówczas życzyli! Teraz jam sobie szlachcic prosty, a niech no by się tu krzesło senatorskie wtoczyło, jęliby się sypać panowie senatorzy, byłoć by to dopiero słuchać! Byłby zasię pan kasztelan zjadł pana Wojskiego w pół roku. Ale dajmy pokój — dobrze jest, jako Bóg dał, starzy nasi mówili, gość od Boga. — Dawno to chyba, mój panie — rzekła pani Janowa — kiedy ich Bóg rzadziej przysyłał. Potem zawołała na dziewki, a Jan, westchnąwszy, poszedł znowu ku lipie