Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Siadał już do wozu z kapelanem, gdy Skóra ze swymi przystąpił cisnąc się. - Ojcze miłościwy - spytał Skóra - cóż z nami? - Ano - nic! moje dzieci! nic! - Prawdaż o Mieszku? - Ani prawda, ani fałsz - rzekł Zbisław. - Była może o czymś podobnym mowa dla uspokojenia państwa tego, ale książę nikomu gwałtu zadawać nie myśli! Posłyszawszy to, ci co się skupili u wozu poczęli powtarzać, podając jedni drugim: - Książę ani myśli! ani myśli! Osłupieli wszyscy. Skóra, który tak nadaremnie gardłował, głowę zwiesił. Arcybiskup tymczasem, żegnając na wsze strony, woźnicy dał znak, aby ruszył. - Tłum rozstąpił się milczący. - Ani myśli o tym! - szeptano dokoła. - Ja bo zaraz mówiłem, że to baśń głupia być musi - zawołał jeden. Wszystkim ciężki kamień spadł z serca. Słowo arcybiskupie miało wielkie znaczenie. - Powiedział, że książę nie myśli o tym. - To te skurczypałki, plotkarze, niecnoty wydumali; z palca wyssali, aby tylko ludzi z sobą poswarzyć - poczęli niektórzy. - A, żeby znaleźć tego nicponia, co to zmyślił, zaraz by go na gałąź. Drudzy z dala zasłyszawszy o gałęzi, potwierdzali, nie wiedząc, na kogo padł wyrok. - Powiesić juchę, powiesić! A tu Krakowianie ciągnęli, dopytując, kogo i za co wieszać miano. Narzekanie powstało powszechne na zwodliwe i złośliwe i potem na łatwowierność ludzką. Jeden winę tego zamętu na drugiego zrzucał. - Spory się wszczęły, Krakowianie swojego pana bronić już zaczynali. - Ale bo to nie mogło być, aby Kaźmierz, dobrotliwy, bogobojny pan, uczynił krzywdę taką. Gąsior wpadł z mową krzykliwą dowodząc, że to wszystko było sztuką książąt szląskich, którzy nie zapomnieli ojcowizny i w mętnej wodzie drugi może Oświęcim i Bytom chcieli złapać albo i co więcej może. Skrupiło się więc na Władysławowiczach. Inni szukali winowajców różnych, koniec końcem po tym utrapieniu, poszli się chłodzić i krzepić. W głębi jednak tego na pozór uspokojonego tłumu choć krótkie powstanie w myśli przeciw Kaźmierzowi, zostawiło ślady, Obstawali i teraz przy tym, że ziemianie przy prawach stać byli powinni, nie dając sobą jak niewolnikami rozrządzać. Wyszedł zaraz Chmara między swoich, aby zbadać, co się dzieje, wysunął się Mikołaj Lis. Postrzegli już zmianę. - A co? - zapytał Chmara szydersko. - Zrzucić by Kaźmierza? nieprawda? Nieźle by to było! Zabawilibyśmy się i łbów trochę twardych rozkwasili! - Dajcie bo pokój - przerwano mu - wiecie, że bałamuctwo było. Wielkopolanie niedorostki, baby długojęzyczne, wszystkiemu winni. - A my! cośmy to tak wzięli do serca? - spytał Chmara. Milczano. - Mikołaj karcił głośno. - Wam, aby się komosić - wołał - nie patrzycie, czy jest czego. Wrzawy narobili, panu dobremu serce popsowano. Hej! hej! - Dobry pan! - zabrzmiały głosy. - Lepszego na świecie nie znaleźć! - A kto mówi inaczej - odezwał się Gąsior - na gałąź! Ja zawsze go broniłem - nie było i nie będzie lepszego. Ci sami, co go tylko co zrzucać chcieli, już znowu na rękach nosili. Wielkopolanom jednak została jakaś wątpliwość. Skóra zapamiętał, iż arcybiskup fałszu nie zadał plotce, radził być ostrożnymi. - Na baczności się trzeba mieć - szeptał. - Plotki, plotki, a coś było. Pomacali, że się dziś nie uda, odłożą na jutro! Za nim i niektórzy twardsi głowami ciężkimi potakiwali - ale ochoty wielkiej do warcholenia nie było. Nazajutrz, gdy się już wszyscy, oprócz duchowieństwa, które jeszcze dla narad z sobą pozostawało w Łęczycy, rozjeżdżać poczynali i Kaźmierz z orszakiem swym z zamku wyciągnął, stały znowu tłumy z twarzami jasnymi, czapki podrzucając do góry, okrzykując go radośnie. Nie było prawie śladów wczorajszych waśni i zburzenia. Kaźmierz powracał zasępiony - wiedli go z pokorą nieszczerą bratankowie, Bolko najuniżeniej szerokie schylając plecy, Otto łapiąc za kolana, Leszek uśmiechając się opiekunowi, rad, że do Płocka powracał. Ziemianie z pocztami rozsypywali się po okolicy, spieszyli do domów, a którzy psy mieli z sobą, ku lasom dążąc, aby po drodze zapolować i rozruszać się. Niejeden westchnął myśląc, że z wiecu wracając, o przewód i pokarm u kmiecia się już nie będzie mógł upomnieć, aby nie być wyklętym. I brogi przy probostwach napędzały żalu, że po śmierci księży, już się do nich dobrać nie można... Rozdział 27. Stach z innymi powracał do Krakowa, coć uspokojony po trwodze, jaką miał o swojego pana, niewesół jednak przemyśliwając o pobycie w stolicy. Nie tak tu szło, jakby on był dla Kaźmierza pożądał. Widział go co dzień pochmurniejszym, niespokojnym, zbladłym i zmęczonym, przypisując to, nie bez przyczyny, owej złej niewieście, która nad nim panowała. Byłby mu może inną jaką płochość a słabostkę przebaczył; tej niewiasty, którą miał za czarownicę, trującą go i czyniącą nieszczęśliwym, ścierpieć przy nim nie mógł. Trwożył się tym więcej, iż od czasu, jak znikła z zamku, nie wiedział, gdzie się ukrywała, będąc pewnym, że w bliskości być musiała. Nienawiść miał do Niemca wysługującego się wdowie i popierającego ją u pana. On był przyczyną, że biskup ciągle napomnienia musiał dawać upokarzające, że księżna Helena płakała widząc męża coraz obojętniejszym, że życie Kaźmierza upływało w tych walkach z samym sobą, które kończyły się zwycięstwem Wichfrieda. Stach też w Łęczycy, ocierając się pośród ludzi przybyłych ze Szlązakami, z Leszkiem i Ottonem, wiele się podowiadywał rzeczy, które trwogę o losy księcia pomnażały. Chociaż się zdawał utwierdzonym na Krakowie, spiski nań i zmowy nie ustawały. Ludzie Bolkowi popiwszy się napowiadali, że stary Mieszek, Kietlicz i ulubiony syn książęcy, Bolko nieustannie zajęci byli zabiegami jakimiś i przygotowaniami. Mówiono o wyprawianych ciągle tajnych posłańcach z Raciborza do Krakowa, na Pomorze i na Polesie. Kietlicz niedawno wrócić miał z Moguncji i Akwizgranu. Dla bliższych tajemnicą nie było, że Mieszek praw się swych zrzekać nie myślał; poprzysiągł owszem, że choćby życiem miał przypłacić, dopominać się o nie będzie i odzyskać musi. Stach więc nie bez przyczyny się trwożył