Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. – Bądź spokojny! – przerwał mu gwałtownie Manfred. – Będę ostrożny. – Manfredzie! – odpowiedział Lanthenay z widocznym wzruszeniem. – Chwila to doniosła w naszym życiu. Widzę, że zaczynasz wątpić w moją przyjaźń do ciebie. – Bynajmniej, mój drogi. Masz schadzkę, i ja również. To takie proste: każdy sobie rzepkę skrobie. – Manfredzie! – Lanthenayu! – Czy już nie jestem dla ciebie bratem? – Nie! – odparł porywczo Manfred. – Manfredzie! – zawołał Lanthenay zdziwiony, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Manfred zbliżył się do niego o dwa kroki, popatrzył mu prosto w oczy i palnął: – Tchórz! Lanthenay ani drgnął, zbladł tylko trochę, ramiona mu opadły, widać było, że jest mu przykro i że z całej siły stara się zapanować nad sobą, aby nie dać mu żadnej odpowiedzi. Spuścił głowę na piersi, a kiedy podniósł ją znowu, ujrzał, jak Manfred wychodzi powoli z mieszkania. 64 ROZDZIAŁ XVI DZIELNICA CUDÓW Było około czwartej po południu. Ponieważ ulica Froidmantel, jako się rzekło, znajdowała się o dwa kroki od Luwru, Manfred dotarł tam bardzo szybko. Prawie godzinę spędził w zagłębieniu jakiejś bramy, położonej na wprost głównych wrót Luwru. Oczy miał wlepione w to zbiorowisko budowli i ogrodów składających się na całość rezydencji królewskiej. Franciszek I kazał właśnie zburzyć część starego Luwru. Manfred w mroku wieczornym widział kontury rusztowań rozpoczętych budowli. Wzrok jego przesuwał się chciwie po oknach głównej fasady, serce biło gwałtownie w piersiach, a wściekły gniew pomieszany z żalem uderzał do głowy. W końcu oddalił się stamtąd. Zaczął błądzić po mieście na oślep, przechodził przez mosty, ulice, wreszcie około dziesiątej wieczór znalazł się w dzielnicy uniwersyteckiej, w winiarni przepełnionej studentami. Wszedł tu pod wpływem uczucia strasznego pragnienia, ale zapomniał o piciu. Z dłonią opartą na skroniach ważył coś nadal w myślach. Myśli jego były mniej więcej takiej treści: „Śmiech to właściwość natury ludzkiej! To słowa mistrza Rabelais'go, doktora wszechmądrości ludzkiej, najmądrzejszego ze wszystkich mędrców. Co chciał przez to powiedzieć? Zadrwił trochę ze świata. Śmiech! Chciałbym się śmiać, do licha! Ale mam serce zszarpane, a myśl chorą. Miłość? To tylko słowo. Przyjaźń? Również słowo. Chciałem dociec, jaka jest treść jednego i drugiego uczucia, i natrafiłem na nicość. Nigdy jeszcze nie czułem takiego smutku, takiego niepokoju... Lanthenay był moim bratem, na jedno jego skinienie, nie żądając żadnych wyjaśnień, nie stawiając mu żadnych pytań, oddałbym za niego życie, jedynie na jego słowa: Manfredzie, musisz umrzeć, ażebym ja mógł być szczęśliwy...! Tak, tak! To był mój brat. Tak przynajmniej mnie zapewniał, a ja mu wierzyłem. I oto przyszła chwila niebezpieczeństwa, wzywam na pomoc mego brata, a on mi odpowiada: – Nie mogę. Mam inne sprawy. – Ujrzałem dziewczynę, spojrzałem na nią, zdawało mi się, że ona również mnie zauważyła. Gdyby to jej spojrzenie było naprawdę dla mnie przeznaczone, pokochałbym ją całym sercem! Lecz ona bawiła się tylko! Tak! Młoda dziewczyna, żyjąca z dala od ludzi, nudzi się niewątpliwie, potrzebuje rozrywek. Zjawia się pierwszy z brzegu mężczyzna i cóż? Może zdobyć jego serce i uczynić zeń zabawkę! Potem zjawia się król, z ust jego pada życzenie: – pójdź ze mną! – i dziewczyna idzie. To wspaniałe! Jeszcze wspanialsze niż moje szaleństwo! Ale cóż się teraz ze mną stanie? Pozostaje mi tylko jedno – pozwolić się zabić. Mistrz Rabelais, jakkolwiek jest wielkim mędrcem, nie znalazłby innego wyjścia. I tak się stanie! Lecz do wszystkich diabłów, sprawię sobie piękny pogrzeb, na którym będzie liczne i godne towarzystwo. Cały Paryż jutro się uśmieje! Będzie to takie święto, które wszystkim pozostanie na długo w pamięci. Tym razem mistrz Rabelais będzie miał rację, mówiąc, iż należy się śmiać!” Przypasał szpadę i opuścił winiarnię. Padał deszcz, lecz on tego nie zauważył. Nie upłynęło pół godziny, a już stał przed Luwrem. Jak dostał się do wnętrza? Jak wyminął liczne posterunki straży? Zapytany o to już później, nie mógł dać żadnej określonej odpowiedzi. Miał jedynie wrażenie, że najpierw błądził ulicami, w mroku, w deszczu, przepychał się przez tłum zgromadzony dokoła pałacu, w którym bawił się król, potem znowu inny tłum, błyszczący, strojny, liczne światła wielkiej sali. 65 Zupełnie możliwe, że strażnicy wzięli go za jakiegoś cudzoziemca zaproszonego na zabawę. Wyglądał pięknie ze swą dumną miną, ubrany w elegancki aksamitny strój, którego wytworność podnosiła biel krezy. Gdy tylko wszedł na salę, wzrok jego padł na postacie króla i Hiletki. Zaczął kroczyć wprost na nich. Hiletka w tej właśnie chwili słuchała opowiadania de Monclara o tym, jak zamknął Manfreda w kostnicy Montfaucon. Ukazanie się Manfreda zwróciło jej uwagę. Ujrzał, jak podniosła się z miejsca wyprostowana, ujrzał jej piękne oczy, takie słodkie i takie tkliwe, zwrócone na niego z wyrazem nieskończonej radości. Wtedy rozpętał się jego gniew, bo przewrotność tego spojrzenia zdawała się być jawna. Zbliżył się do króla