Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Porucznik Metzinger, proszę ich wywołać - poleciła. - Aye, aye, ma'am... Wywołuję. Minęło pięć sekund, potem dziesięć. W końcu porucznik Metzinger wzruszyła ramionami i zameldowała: - Nie odpowiadają, ma'am. - Wywołują nas, panie kapitanie - głos oficera łącznościowego był spokojniejszy niż powinien. - Potwierdzili, kim są. Nasze rozpoznanie okrętów jest właściwe. Mam odpowiedzieć? - Nie. - Danville zacisnął usta. A więc to rzeczywiście była eskorta konwoju dowodzona przez te pozasystemową dziwkę. To znaczy, że Bóg w istocie był sprawiedliwy - skoro zdecydował, że nadszedł czas, by zginęli, dał im okazję do zabrania ze sobą tej, która bluźniła przeciw Jego Woli, przyjmując świętokradczo rolę należną mężczyźnie. - Zrobią się podejrzliwi, jeśli nie odpowiemy, panie kapitanie - pierwszy oficer powiedział to tak cicho, że jedynie Danville mógł go usłyszeć. - Może powinniśmy spróbować ich oszukać? - Nie uda nam się - odparł równie cicho Danville. -Za mało wiemy o używanych przez nich kryptonimach i zasadach łączności; zdradzimy się w pierwszym zdaniu. Lepiej niech się zastanawiają, kim jesteśmy i co tu robimy: to zwiększa nasze szanse. Zastępca przytaknął bez słowa, a Danville ponownie skoncentrował się na ekranie, z którego zresztą ani na moment nie spuszczał wzroku. Okręty RMN miały większy zasięg tak rakiet, jak i broni energetycznej i nieporównywalnie lepsze środki aktywnej obrony przeciwrakietowej... tylko że jak na razie żaden z tych środków nie został uaktywniony, a znaleźli się już w zasięgu jego rakiet. Miał wielką ochotę otworzyć ogień, ale stłumił ją, wiedząc, że jedyna szansa, jaką miała jego flotylla, to salwa z najbliższej możliwej odległości. Jego atut stanowiło zaskoczenie oraz fakt, że tamci przybywali zbyt długo poza systemem, by wiedzieć, co się tu wydarzyło. Będą próbowali się z nim skontaktować, zastanawiając się, dlaczego nie odpowiada, a każda sekunda zbliżała nadlatujące okręty o trzy tysiące trzysta kilometrów do jego rakiet. Na ekranie łączności fotela kapitańskiego pojawiło się oblicze komandora McKeona. - Nie wiem, co się tu dzieje - przyznała Honor bez żadnych wstępów - ale lepiej będzie, jak pan im się przyjrzy, komandorze. - Według rozkazu, ma'am. Prawdopodobnie mają jakieś problemy z łącznością. Nadal przyspieszają, kierując się ku nam, więc chcą nawiązać kontakt. - Musiało zdarzyć się coś naprawdę poważnego, jeśli wszystkie trzy straciły radiostacje... proszę ich wywołać, gdy będą o jedną sekundę świetlną. - Aye, aye, ma'am. - Niszczyciel nas wywołuje, panie kapitanie - głos oficera łączności tym razem był napięty, o co trudno było mieć do niego pretensje: Troubadour przyspieszył, kierując się wprost na Bancrofta, i znajdował się już bliżej niż o jedną sekundę świetlną. Czyli znacznie bliżej, niż Danville miał nadzieję. Niszczyciel był już w zasięgu broni energetycznej i nadal nic nie wskazywało, by jego dowódca coś podejrzewał. Oba krążowniki zaś weszły w zasięg skutecznego ostrzału rakietami. - Poruczniku Early, proszę przygotować się do ostrzelania niszczyciela z dział laserowych - oznajmił formalnie Danville, żałując, że ma głos nie tak spokojny, jakby chciał. - Rakiety proszę wycelować w krążowniki. Oficer taktyczny przekazał rozkazy na pozostałe okręty, używając kodowanej fali aktywnej, a Danville przygryzł wargę. Żeby niszczyciele jeszcze trochę się zbliżyły... jeszcze tylko troszeczkę... Cholera! - Przecież to absurd! - warknął McKeon: znajdowali się o mniej niż sekundę świetlną od dozorowców, które nadal milczały jak zaklęte. Wykluczając ogólnosystemową ciszę radiową, co było bez sensu, albo niezwykle poważną awarię łączności, co z kolei było niezwykle mało prawdopodobne, pozostawała tylko jedna możliwość - ktoś tu coś kombinował i na pewno nie była to Królewska Marynarka. Jeżeli były to na przykład jakieś dziwaczne ćwiczenia, to miał dość przymusowego w nich uczestnictwa