Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Z męskich jąder pomordowanych ofiar robią sobie naszyjniki. Naszyjnik taki to najpiękniejszy prezent ślubny. Dokładnie nie wiem, czy przystojni członkowie szczepu Barabaik zajmują się robieniem podobnych naszyjników, ale coś podobnego z pewnością produkują. Powiedz, Margaret, bardzo tęsknisz za gazetami? — spytał nagle. — Czemu o to pytasz? — Sam nie wiem, tak mi się to skojarzyło w związku z sensacyjnym tematem. Wszakże od szeregu już dni nic a nic nie wiemy, co się na świecie dzieje; może jakaś nowa wojna, może inna klęska... I wiesz co? — Co? — Dobrze mi z tym. — Mnie też. Czuję się tak, jakbym wciąż patrzyła na wspaniały film. Najciekawszy, jaki kiedykolwiek w życiu oglądałam. Mogłabym tak jechać i jechać bez końca. Tak typowy dla Afryki busz w tych okolicach był wyjątkowo rzadki. Kandelabrowe kaktusy, jak doniczkowe kwiaty, egzotyczną sylwetką odbijały się w tej chwili na pomarańczowym niebie. Czerwona wieża misyjnego kościółka wydawała się jeszcze jaskrawsza w promieniach zacho- dzącego słońca. Gdy po chwili wjeżdżali w podwórko, ksiądz prowadził długi korowód uczącej się młodzieży. Na przodzie szły dziewczynki w granatowych sukienczynach, a dalej chłopcy w spodenkach khaki. Trzymając się za ręce, śpiewali coś wesołego. Zdziwiony tak nagłą wizytą ksiądz przyłożył dłoń do czoła i zmrużywszy oczy przeglądał się im uważnie. Widocznie mało tu zaglądało gości. Zygmunt zahamował auto i raźno wyskoczył. — Halo! — zawołał ksiądz wyciągając obie dłonie. — Kogo widzę! Znowu na poszukiwania? Dobrze wytresowany orszak dziatwy udał się swoją drogą, a ksiądz zapominając o obowiązkach, podbiegł wesoło do auta. — Może żona? — spytał bezceremonialnie. — Nie jeszcze — zaśmiał się Zygmunt — ale kto wie, kto to wie... Jak myślisz, Margaret, może skorzystamy z obecności księdza? — Kto by tam za takiego chciał iść za mąż! Ksiądz go nie zna, to okropny człowiek — oponowała. — No, ale chodźcie do środka, dam wam herbaty. Zostajecie na noc? — Nie, tym razem nie mogę. Musimy się śpieszyć. — Pan zawsze w gorącej wodzie kąpany. Czegóż pan tym razem szuka? Wstąpili na kamienny ganek i rozsiedli się w trzcinowych fotelach. — Boy! — zawołał ksiądz Nelly. — Przynieś no zimnego piwa! — Oho, to wyjątkowa plebania — zauważył Zygmunt. — Mówią o herbacie, a dają piwo. Ksiądz Nelly był podczas wojny oficerem — wytłumaczył, po czym wyjął z kieszeni fotografie masek i podał je księdzu. — Widział ksiądz coś podobnego? — Nie. W tej okolicy na pewno żadnych masek nie robią. To chyba pochodzi z terenów Konga Belgijskiego. — Sam jeszcze nie wiem. Jedziemy z panną Margaret przez Singidę na południe, tam prowadzą właśnie pierwsze ślady. Chcę dzisiaj zdążyć do Singidy. — Rzecz wykluczona, nie zdążycie. No, ale Bóg z wami! Pokażę tylko swoje nowe królestwo, pan tu także jeszcze nie był. Mamy swój szpital i siostrę-lekarza. Weszli w szpitalny korytarz, pachnący karbolem i jodyną. Zdawkowo uśmiechnięta siostra wyszła im na spotkanie. — To nasz lekarz — przedstawił ksiądz Nelly. Sale były duże, po dwanaście łóżek w każdej, i co najbardziej uderzyło Zygmunta, wszystkie łóżka były zajęte i każdy chory wyglądał zdrowo. — Jakaś epidemia? — spytał niedowierzająco. — Nie, ale u nas zawsze pełno. Rekonwalescentów zatrzymujemy na naukę katechizmu. „Znakomita metoda — pomyślał Zygmunt. — Wpierw uzyskać wdzięczność za wyleczenie, a potem przekabacić na swoją stronę. Któż by nie zechciał przyjąć takiej dobrej religii?” Przełknąwszy piwo prawie na stojąco, pożegnali się z księdzem Nelly. Trzeba się było spieszyć, do najbliższej ludzkiej osady jeszcze daleko, a nocleg w polu, w tych lamparcich okolicach, nie wyglądał zachęcająco. Już po zachodzie słońca zjechali stromą pochylnią, bez żadnej drogi, zwyczajną tylko łąką, nad samiuteńki brzeg małego jeziorka. Wielkością i kształtem przypominało im jezioro Daluti. Tu, pod osłoną licznych drzew i migocących w oddali świateł miasteczka, postanowili, zanocować. — Zaraz się wykąpiemy! — zawołała Margaret. Jakby w odpowiedzi rozległy się tak dobrze znane, a tak miłe uchu porykiwania hipopotamów. Liczne ich stado siedziało opodal, pogrążone aż po gały oczne w wodzie, i dlatego przedtem nie zauważone. — Świetnie! Będziemy mieli miłe towarzystwo — zauważył Zygmunt. — Nie mogę powiedzieć, aby wymagania twoje były nazbyt wygórowane. — Pamiętasz Wami? — Któż by nie pamiętał! — No i co? Powiesz może, że złe towarzystwo? Źle nam było wówczas? — Ach, Zygmunt, wszystko, wszystko w tej naszej safari jest piękne. Jestem taka szczęśliwa! — To rzadkość, żeby człowiek zobaczył szczęście w czasie aktualnym. Zazwyczaj tęsknimy do przeszłości albo wzdychamy do tego, co może nastąpi potem. Człowiek jest najmniej wdzięcznym stworzeniem. Tak gawędząc przygotowywali nocleg. Zygmunt zbierał gałęzie na ogień, a ona szykowała posłanie wewnątrz samochodu. Podenerwowane ich obecnością hipopotamy, przysuwając się coraz bliżej, porykiwały odstraszająco. — Swoją drogą, człowiek zżywa się z otoczeniem, przyzwyczaja i coraz mniejsze to wszystko wywiera wrażenie. Nie zamieniłabym takiego życia z niczym... niczym... — Czy na długo? Pamiętaj, że spaliśmy przeważnie na sprężynowych łóżkach u przygodnych przyjaciół, ale przez dłuższy czas dusić się w samochodzie na niewygodnym materacu — dziękuję... Pogłębiona ciasnym kołem wysokich drzew, noc szybko zaciemniała taflę jeziora. Na tle wody jaskrawo odbijały wynurzające się hipopotamie głowy. Podsuwały się wciąż bliżej i bliżej